wtorek, 3 grudnia 2013

Mary i Max

Ostatnio obejrzałem sporo filmów, jednak ich ilość niestety nie zawsze przekładała się na jakość. Na szczęście, kilka dni temu trafiłem na dzieło w pełnym znaczeniu tego słowa. Cztery lata temu Adam Elliot nakręcił przenikliwy i poruszający obraz pod tytułem "Mary i Max". Mary to ośmioletnia, zakompleksiona mieszkanka przedmieść Melbourne, której rodzice są zaabsorbowani wszystkim na około poza swoją córką. Tytułowa bohaterka została nauczona, że dzieci w Australii "rodzą się" w kuflach od piwa, ale jest niezmiernie ciekawa czy w innych państwach wygląda to podobnie. Postanawia więc napisać list do przypadkowego Amerykanina... List trafia do Maxa, otyłego nowojorczyka, w średnim wieku, dla którego największą przyjemnością jest pochłanianie wymyślonych przez siebie czekoladowych hot dogów... Pozornie tej dwójki nic nie łączy, jednak z czasem okazuje się, że wspólnych cech jest więcej niż można byłoby pierwotnie przewidzieć. Najważniejszą z niech jest samotność i olbrzymie pragnienie posiadanie bliskiej osoby. Film Elliota to opowieść o... No właśnie, o czym? Wydaje mi się, że czegokolwiek bym w tym miejscu nie napisał to byłoby to krzywdzące dla tego dzieła, ponieważ spektrum wątków, symboli, metafor, przesłań i uczuć, które twórcom udało się zawrzeć w tej niespełna półtora godzinnej produkcji budzi mój podziw. Jednak ten natłok treść jest opakowany w sposób bardzo dojrzały i umiejętny, a co najważniejsze atrakcyjny dla widza. "Mary i Max" ogląda się znakomicie, chociażby dlatego, że główni bohaterowie stają się nam naprawdę bliscy już po kilku minutach projekcji, a humor, który reprezentuje ten film jest inteligentny, a przy tym naprawdę zabawny. Kolejnym ogromnym atutem tego obrazu jest technika, w której został zrealizowany. Animacja poklatkowa to gatunek, który powoli umiera, ponieważ zostaje wypierany przez jego cyfrową odmianę, szybszą i tańszą w realizacji. Jednak trud, którego się podjęto opłacił się w mojej ocenie z nawiązką. Dlaczego? Animacja poklatkowa to przede wszystkim niepowtarzalny klimat, znany chociażby z nagrodzonej Oscarem za krótki metraż brytyjsko-polsko-norweskiej koprodukcji "Piotruś i Wilk". Jestem pewien, że gdyby zrealizowano "Mary i Maxa" cyfrowymi narzędziami to straciłby sporo ze swojej wyjątkowości. Teraz powinienem napisać kilka słów na temat wad tego filmu, ale takowych się nie doszukałem. To jeden z tych bardzo nielicznych filmów, w których wszystko spełniło moje wygórowane oczekiwania. Dotyczy to również zakończenia tej opowieści, która doprowadziła mnie do łez. Dosłownie. Oczywiście nie napiszę, czy ta historia zawiązała się pozytywnie, negatywnie, czy może niejednoznacznie, żeby nie psuć Wam przyjemności z oglądania, niemniej mam nadzieję, że dostatecznie zachęciłem do odwiedzenia świata "Mary i Maxa".

6 komentarzy:

  1. Jestem zdziwiony, że dopiero teraz natrafiłeś na tę perełkę. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. uwielbiam :)
    zarażę tą animacją swoją rodzinę w te święta :)

    pozdro Sławku!
    Fafik
    :)

    OdpowiedzUsuń
  3. cieszę się, że też ją uwielbiasz ! pozdrawiam Fafik ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Obejrzałam "Mary i Maxa" po Twojej recenzji i cóż... rewelacja! :)

    OdpowiedzUsuń