czwartek, 24 października 2013

Grawitacja

Właśnie wróciłem prosto z kina, po projekcji "Grawitacji" Alfonso Cuaróna i jestem wewnętrznie rozdarty jak chyba po żadnym innym filmie. Żeby jak najlepiej ubrać swoje myśli w słowa opiszę pokrótce moje wrażenia związane z poszczególnymi płaszczyznami tego filmu. Zacznę od możliwie lakonicznego nakreślenia fabuły, a później opiszę te elementy które uważam za korzystne, a skończę na tych, które zdecydowanie nie przypadły mi do gustu. Akcja "Grawitacji" rozgrywa się w przestrzeni kosmicznej, gdzie inżynier Ryan Stone, pierwszy raz odbywająca lot pozaziemski, wraz z Mattem Kowalskim, doświadczonym astronautą, zostają odcięci od swojego wahadłowca, na skutek lecących w ich kierunku szczątków satelity... Największą zaletą najnowszego obrazu Cuaróna zdecydowanie są efekty specjalne. Moja próba wyobrażenia sobie "jak oni to zrobili" skończyła się tylko zdawkowym wnioskiem w stylu "nie mam bladego pojęcia". Jednak niezależnie od tego jak to zrobili, ważniejsze jest to jak to wyglądało na ekranie, a wyglądało niewiarygodnie realistycznie. W moim rankingu filmów z najlepszymi efektami specjalnymi "Grawitacja" plasuje się na drugim miejscu, tuż za "Niemożliwe" Juana Antonio Bayona. Duży ekran kinowy dał mi możliwość dokładnego przyjrzenia się wszelkim detalom, takim jak światła, cienie, para, czy faktura i szczerze powiedziawszy jestem pod niesamowitym wrażeniem precyzji speców od efektów specjalnych. Prawdopodobnie jeszcze długo będę się zastanawiał jak powstało ujęcie Sandry Bullock, które początkowo ukazuje ją z pewnego dystansu, lewitującą w pełnym ekwipunku w przestrzeni kosmicznej, następnie kamera stopniowo zbliża się do jej twarzy, by przeniknąć przez szkło hełmu, po czym ujęcie zmienia się w detal ukazujący oczy aktorki, a na końcu kamera zgrabnie obraca się o sto osiemdziesiąt stopni by zmienić punkt widzenia na subiektywny. Według mnie to był majstersztyk sztuki operatorskiej połączonej z efektami specjalnymi, a to tylko jedno z wielu genialnych ujęć w tym filmie. A skoro o ujęciach mowa to warto zaznaczyć, że kolejną cechą, którą uwiódł mnie ten film były długie i niebywale skomplikowane pod każdym względem ujęcia. Najlepszym przykładem jest scena otwierająca film, składająca się z jednego ujęcia, które jak przeczytałem przed chwilą w Internecie trwa aż siedemnaście minut. W filmach tego typu twórcy często kuszą się na szybki montaż, by film wydawał się bardziej dynamiczny. Cuaróna nie uległ jednak modzie i zdecydował się na ujęcia dłuższe i bardziej skomplikowane, co wyszło moim zdaniem "Grawitacji" zdecydowanie na plus. Kolejna warstwa filmu, o której chcę napisać to zdjęcia. Temat filmu dawał operatorowi wielki potencjał, który w mojej ocenie został w pełni wykorzystany. Sporo było w filmie ujęć subiektywnych, dających widzowi chociaż na chwilę wczuć się w ekranowych bohaterów i ich punkt widzenia. Sformowanie "na chwilę" nie jest przypadkowe, ale o tym napiszę później. Kiedy nasi bohaterowie mają kłopoty w bezkresie kosmosu, kamera nie pozostaje biernym obserwatorem. Niektóre ujęcia zostały nakręcone bowiem w taki sposób, żeby widz poczuł się łagodnie rzecz ujmując - niekomfortowo. Podejrzewam, że niełatwą sprawą jest nakręcić zdjęcia tak, aby wyglądały w taki sposób, jakby były zrealizowane w kosmosie, ale w "Grawitacji" ten efekt został osiągnięty w bardzo realistyczny sposób. Ostatnim aspektem, który zdecydowanie zachwycił mnie w tym filmie jest warstwa dźwiękowa. Ilekroć wspominałem na tym blogu o dźwięku to prawie zawsze ograniczało się to do muzyki, natomiast w "Grawitacji" chyba pierwszy raz w życiu moją uwagę przykuły odgłosy same w sobie. Zastosowano szereg zabiegów, aby warstwa dźwiękowa pełni funkcję nie tylko ilustrującą obraz, ale także funkcję dramaturgiczną. Sporo jest momentów całkowitej ciszy, sporo jest odgłosów przestrzeni kosmicznej, a całość tworzy niesamowity efekt końcowy. To tyle, jeżeli chodzi o zalety "Grawitacji", teraz napiszę kilka zdań o jej wadach.


Celowo oddzieliłem kadrem z filmu obydwie części tekstu, ponieważ nie rozumiem jak można zrobić film tak genialny w wydawać by się mogło najtrudniejszych elementach, a zawieść tam, gdzie wcale nie trzeba było wiele, żeby całość zachwycała. W zasadzie są tylko dwa elementy, które w mojej ocenie wypadły naprawdę słabo, niestety te dwa elementy w bardzo dużej mierze rzutują na końcowy odbiór i ocenę filmu. Pierwszą z tych składowych jest fabuła. Tak jak zobowiązuje tradycja tego bloga nie będę wnikał w warstwę fabularną, żeby nie psuć Wam zabawy z oglądania, ale nie mogę nie napisać, że uważam "Grawitację" za film, który mimo ogromnego potencjału w kwestii budowania historii niestety zawiódł na całej linii. Drugim, a zarazem ostatnim komponentem filmu, który nie spełnił moich oczekiwań jest aktorstwo. Już przed seansem miałem spore obawy dotyczące tego czy aby na pewno Sandra Bullock i George Clooney to dobry wybór do filmu, gdzie w zasadzie na barkach tylko dwóch aktorów leży ciężar opowiedzenia całej historii, dodatkowo utrudniony przecież skafandrami, które mocno ograniczają swobodne poruszanie się. Niestety moje obawy potwierdziły się. Gdybym porównał stopień realizmu gry aktorskiej w kontekście pokazania walki o życie za wszelką cenę między "Grawitacją", a "Pogrzebanym", gdzie akcja przez cały czas rozgrywa się wewnątrz zakopanej trumny, a na ekranie jest tylko jeden aktor, to niestety Sandra Bullock i George Clooney wypadają na tle Ryana Reynoldsa jak dzieci w podstawówce, odgrywające szkolny teatrzyk z okazji dnia babci. Nadszedł czas na podsumowanie, które nie jest tak oczywiste jak we większości filmów, o których piszę. Z jednej strony mamy majstersztyk techniczny, ze zdjęciową, dźwiękową, a przede wszystkim efektowną ucztą dla zmysłów, a z drugiej strony mamy dość banalną historię, w dodatku przeciętnie zagraną. Odpowiedź na pytanie czy warto wybrać się do kina na "Grawitację" jest z powodów, o którym pisałem wcześniej bardzo problematyczna. Na szczęście ja ten wybór miałem mocno ułatwiony, ponieważ bilety do kina wygrałem podczas mojej poprzedniej wizyty w tym miejscu. Mimo wszystko mam głęboką nadzieję, że to co przeczytaliście pozwoli Wam dokonać bardziej świadomego i satysfakcjonującego wyboru. 

wtorek, 22 października 2013

Dziewczyna z tatuażem

Przed obejrzeniem "Dziewczyny z tatuażem" miałem bardzo sceptyczne podejście. Nie przepadam za kryminałami i thrillerami, a dodatkowo odrzucał mnie fakt, że jedną z głównych ról gra Daniel Craig, którego mam za aktora raczej średnich lotów. Ku mojemu zaskoczeniu film okazał się naprawdę przyzwoity, a wręcz wciągający. Kolokwialnie mówiąc zatańczyłem tak jak zagrał reżyser, a to niewątpliwy komplement dla twórcy kryminału. Mimo tego, że film trwa aż dwie i pół godziny to zdecydowanie się nie nużył, a wręcz odwrotnie. Po kiczowatej i zniechęcającej czołówce z minuty na minutę było już tylko lepiej. Akcja rozgrywa się w mroźnej Szwecji, gdzie znany dziennikarz Mikael Blomkvist zostaje skazany w procesie o zniesławienie i kiedy zostaje w skutek tego zdarzenia pozbawiony wszelkich oszczędności, odzywa się do niego właściciel jednej z największych szwedzkich korporacji Henrik Vanger, z prośbą o rozwikłanie zagadki śmierci jego bratanicy Harriet. W międzyczasie na ekranie pojawia się Lisbeth Salander, młoda hakerka, której roli w rozwiązywaniu kryminalnej zagadki nie będę zdradzał, żeby nie psuć zabawy z oglądania filmu. Niewątpliwie dużą zaletą filmu jest stosunkowo wysoki poziom jego realizmu, twórcy tego obrazu na szczęście nie pokusili się o różnego typu widowiskowe triki filmowe, które przecież dla dużej grupy widzów stanowią urozmaicenie. To co w "Dziewczynie z tatuażem" zwraca uwagę, oprócz samej fabuły i bohaterów to niesubtelne lokowanie produktów. Główni bohaterowie korzystają tylko z Apple'owskich Macbooków Pro, zdjęcia robią aparatem Sony, a negatywy skanują urządzeniem wielofunkcyjnym Espon'a... Tak bardzo utkwiło mi to w pamięci, że nawet nie musiałem szukać ponownie tych informacji w filmie, albo Internecie. Na niewątpliwą uwagę zasługuje także formalna warstwa filmu. Zdjęcia utrzymane w chłodnej stylistyce doskonale obrazują złowieszczy charakter tej produkcji, ponadto duża scen rozgrywa się po zmroku, co dodatkowo wpływa na kreację mrocznej atmosfery. Generalnie warstwę kinematograficzną określiłbym jako naprawdę dobre rzemiosło. "Dobre" z powodów, o których wspomniałem powyżej, a "rzemiosło", dlatego, iż zdjęcia mimo, że ładne to same w sobie nie stanowią wartości, praca kamery nie zwraca na siebie szczególnie uwagi, ani nie wnosi świeżego spojrzenia do sztuki operatorskiej. Komu mogę polecić ten film? Wszystkim tym, który lubią mroczne zagadki i oczekują dwu i półgodzinnej rozrywki.

sobota, 19 października 2013

Lovelace

Wczoraj miałem okazję obejrzeć film „Lovelace”, na który niecierpliwie czekałem od dłuższego czasu. Jest to film biograficzny, ukazujący życie Lindy Lovelace, głównej aktorki najsłynniejszego i najbardziej dochodowego filmu pornograficznego filmu wszech czasów, czyli „Głębokiego gardła”. Temat pornografii, a zwłaszcza „Głębokiego gardła” jest mi szczególnie bliski, ponieważ te zagadnienia były obszarem badań mojej pracy dyplomowej, którą nieco ponad miesiąc temu obroniłem. W związku z tym moja wiedza na temat życia Lindy, oraz kulis powstawania pornograficznego tworu popkultury, w którym brała udział, jest ponadprzeciętnie wysoka. Co za tym idzie także moje oczekiwania w stosunku do „Loveace” były spore, ponieważ wiedziałem, że ciężko będzie mnie czymkolwiek zaskoczyć. Film okazał się być typowym efektem rzemiosła, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Inaczej mówiąc, „Lovelace” nie ma szans uzyskania statusu filmu kultowego, ale to nie oznacza, że to słaby film. Ogląda się go bardzo przyjemnie, nawet jeżeli wie się co może stać się w kolejnej scenie. W jednej z recenzji na temat tego obrazu przeczytałem, że wątkowi dotyczącemu kulis powstawania „Głębokiego gardła” poświecono zbyt mało czasu i uwagi. Ja uważam, że twórcy niezwykle sprawnie wpletli ten wątek w fabułę i pomimo, że faktycznie zajmuje on marginalną część trwania projekcji to jednak pokazuje wszystko to co sprawi, że widz niezorientowany w tej tematyce będzie mógł zrozumieć dalszą część filmu. „Lovelace” to opowieść przede wszystkim o Lindzie i jej niełatwych stosunkach z mężem Chuckiem, oraz jej stopniowej ewolucji, o której naturalnie nie będę pisał, aby nie psuć zabawy z oglądania filmu. I tutaj brawa dla Amandy Seyfried, która wcieliła się w rolę Lindy w moim odczuciu na tyle dobrze, na ile pozwalał jej scenariusz. Gra marionetki, która sterowania jest za pomocą sznurków, pociąganych przez wiele osób, albo boi na oceanie szarganej przez fale wychodzi u niej dość naturalnie i bezpretensjonalnie. Warto jeszcze napisać o tym, że „Lovelace” to film zrealizowany w sposób możliwie smaczny dla widza, na próżno oczekiwać ostrych scen erotycznych, chociaż życie Lindy na pewno dawało ku temu pretekst. Nagość jest ograniczona do minimum i ukazana w moim mniemaniu w bardzo estetyczny sposób. Bardzo dobrze, że powstał ten film, ponieważ wiele zostało powiedziane na temat tego jak „Głębokie gardło” wpłynęło na rewolucję seksualną na całym świecie, ale bardzo niewiele zostało powiedziane o tym jak ten film wpłynął na odtwórczynię głównej roli. „Lovelace” serdecznie polecam wszystkim miłośnikom filmów biograficznych, a także popkultury i szeroko pojętej branży pornograficznej.


A teraz czas na spolerowanie, czyli coś czego zdecydowanie nie lubię, ale w tym wypadku muszę o tym napisać. Proszę wszystkich tych, którzy nie oglądali filmu, ale mają zamiar to uczynić o nieczytanie tego fragmentu tekstu. Twórcy filmu pominęli w „Lovelace” ogromną część życia Lindy, mam na myśli moment od czasu, kiedy stała się feministką, aż do jej śmierci w wypadku samochodowym. Mało kto wie, ale po tym jak już stała się przeciwniczką pornografii miała ogromne problemy finansowe, ponieważ ilekroć jej pracodawcy dowiadywali się jaką ma przeszłość to została wyrzucana z pracy. Ogromne problemy finansowe doprowadziły do tego, że w wieku 51 lat postanowiła wziąć udział w sesji do magazynu dla dorosłych, co oznaczała, że wróciła do tego co publicznie przez wiele lat potępiała...

Wątpliwy blask solisty

Oglądałem ostatnio dwa pozornie podobne do siebie filmy, „Blask” Scotta Hicksa z 1996 roku i „Solistę” Joea Wrighta z 2009 roku. Obydwie produkcje przedstawiają losy wybitnych muzyków, którzy cierpią na zaburzenia psychiczne. Pierwszy film przybliża nam sylwetkę genialnego pianisty Davida, mieszkańca jednego z australijskich miasteczek, pochodzenia żydowskiego. Natomiast tytułowym solistą jest niezwykle uzdolniony, a zarazem bezdomny multiinstrumentalista Nathaniel, czarnoskóry mieszkaniec Los Angeles. W zasadzie zbieżność obydwu filmów ogranicza się jedynie do tematu, które podejmowały, natomiast sam sposób opowiedzenia historii w tych filmach jest już zupełnie odmienny. Obraz Hickisa skupia się w zasadzie tyko i wyłącznie na głównym bohaterze, jego miłości do muzyki, problemach z kochającym, ale ponadprzeciętnie wymagającym ojcem, a także na dręczącej go chorobie umysłowej. U Wrighta spektrum wątków jest zdecydowanie szersze, a ponadto głównych bohaterów jest aż dwóch. Oprócz solisty równie istotną, a może nawet najistotniejszą postacią filmu jest redaktor Los Angeles Times, o imieniu Steve, dla którego Nathaniel jest świetnym tematem do artykułu w gazecie. Nie wiedzieć czemu twórca „Solisty” zdecydował się opowiedzieć nie tylko o świetnym muzyku i zainteresowanym jego losem dziennikarzu, ale także o problemie bezdomności w Los Angeles. Moim zdaniem był to zabieg absolutnie nietrafiony, odwracał bowiem uwagę od tego, co powinno samo w sobie budzić zainteresowanie. Film Scotta Hicksa „Blask” jest zdecydowanie bardziej kameralny, a wręcz w moim odczuciu intymny. Ponadto ten obraz wytworzył we mnie o wiele więcej emocji, niż „Solista”, który w tym zestawieniu wypada zdecydowanie bezpłciowo. Myślę, że na ten fakt oprócz kompletnie odmiennych stylów narracyjnych wypłynęło także aktorstwo. Największą siłę „Blasku” stanowi bowiem genialny odtwórca głównej roli Geoffrey Rush, którego kompletnie nie poznałem przez cały czas trwania filmu! To chyba największy komplement jaki może usłyszeć aktor… I tutaj po raz kolejny „Solista” musi ustąpić miejsca „Blaskowi”, ponieważ poziom gry aktorskiej jest w tym wypadku o kilka klas niższy. Oglądając na ekranie Jamiego Foxxa miałem nieustannie przed oczami tytułowego bohatera "Django", a nie wirtuoza skrzypiec. Analogiczne odczucia mam w stosunku do Roberta Downey Juniora, na którego patrzyłem poprzez pryzmat postaci "Iron mana". To ciekawe, bo nigdy nie oglądałem żadnego z filmów tej serii, ale widocznie twarz Downeya tak mocno była wykorzystywana w celach promocyjnych, że utkwiła mi na dobre w pamięci właśnie w tym kontekście. W roli podsumowania mogę napisać tylko tyle, że "Solista" okazał się w moim odczuciu filmem naprawdę słabym, a w zestawieniu z "Blaskiem" wydaje się mieć jeszcze więcej wad niż można by pierwotnie pomyśleć. Natomiast film Scotta Hicksa zdecydowanie polecam wszystkim miłośnikom dobrego kina, które zamiast stosowania uproszczeń woli nie dopowiadać...

środa, 9 października 2013

Służące

W czasach, kiedy praktycznie każdy może chwycić za kamerę i nakręcić swój własny film, a następnie umieścić go w sieci, a co za tym idzie umożliwić jego oglądanie na każdym zakątku globu, naprawdę ciężko jest się wyróżnić i zrobić godny zainteresowania film. W związku z tym wielu twórców ucieka się do alternatywnych dla głównego nurtu kinematografii rozwiązań fabularnych i technicznych. Skutki takich działań mogą przynieść dwa skrajne efekty, albo film okazuje się przełomowym arcydziełem, albo staje się kolejnym niezrozumiałym, albo przedobrzonym tworem. Tate Taylor, reżyser i scenarzysta "Służących" postanowił pójść klasyczną i bezpieczną ścieżką. Jego film stara się przede wszystkim opowiedzieć nam historię, bez żadnych ozdobników i elementów wprowadzających szerokie pole do interpretacji. Paradoksalnie nie oznacza to, że jego "Służące" są niepełnowartościowym dziełem filmowym. Jest wręcz odwrotnie. Film opowiada o losach czarnoskórych służących w domach wysoko usytuowanych białych mieszkańców, jednego z małych, amerykańskich miasteczek, w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Stosunek Taylora do sposobu, w jaki traktowane były wtedy służące nie pozostawia pola do interpretacji. Reżyser jasno stawia bowiem sprawę i ukazuje nam bezwzględność i ogromne zacofanie ówczesnej klasy średniej. Filmów dotyczących dyskryminacji rasowej powstało naprawdę wiele, jednak ten urzekł mnie swoją prostotą i dobitnością. Oprócz tego, największą zaletą "Służących" jest fakt, że oglądało się je z przyjemnością, ponieważ scenariusz był skonstruowany w taki sposób, że niejako z góry narzucił z jakimi postaciami powinien identyfikować się widz. Wydaje mi się, że ten film jest świetnym przykładem, że można zrobić film lekki, przyjemny, a jednocześnie dotyczący ważnego problemu i skłaniający do chwili dłuższej refleksji. "Służące" prawdopodobnie nie zapiszą się złotymi literami na kartach światowej kinematografii, jednak nie oznacza to, że nie są dobrym filmem... Polecam!

wtorek, 1 października 2013

W imię

Najnowszy film Szumowskiej "W imię" przenosi nas w sam środek typowej wsi popegeerowskiej. Jest to tło do opowiedzenia historii  katolickiego księdza ze skłonnościami homoseksualnymi. No właśnie, tyle można wywnioskować już ze zwiastunów i plakatów, reklamujących ten film. Jest to jedna z tych produkcji, w których z góry zna się przynajmniej lakoniczny zarys fabuły. Postaram się więc odpowiedzieć na pytanie czy mimo tego warto wybrać się na "W imię" do kina. Przeczytałem wiele negatywnych opinii na temat tego filmu, gdzie główny zarzut to zmarnowanie potencjału, który dawał poruszony przez Szumowską temat. Ale czy tak jest na pewno? Moim zdaniem nie. Wydaje mi się, że jednym z ważniejszych elementów, którym powinien charakteryzować się dobry film jest umiejętność poruszania widza, a takową bez wątpienia posiada ten obraz. Tą opinię opieram nie tylko na subiektywnych odczuciach, ale także na mimowolnej obserwacji widzów na sali kinowej, która była ułatwiona przez to, że siedziałem w ostatnim rzędzie. Standardowa reakcja widzów kinowych po wyświetleniu napisów końcowych to: szukanie w ciemnościach swojej kurtki, pozostałości popcornu i niedopitej coli oraz telefonu, który lubi wypaść z kieszeni, a także dyskusje na temat filmu, najczęściej ograniczające się do wymiany zdań, w stylu: "-dobry był, nie? -no, fajny, fajny, pamiętasz gdzie zaparkowałem samochód?". Na "W imię" było inaczej... Każdy dyskretnie ubrał kurtkę i bezszelestnie wyszedł z ogarniętej ciemnością sali, nie wypowiadając ani słowa. Zdaje się, że Szumowska przewidziała taki stan rzeczy i spotęgowała efekt nie używając żadnego utworu, ani innych dźwięków jako tła pod napisy końcowe. Nie próbuję udowodnić, że ten film był genialny, bo nie był, miał sporo wad, ale niewątpliwie potrafił poruszyć widza, a wydaje mi się, że to bardzo ważne. W moim odczuciu największą zaletą filmu, oprócz umiejętności poruszania, było aktorstwo. Andrzej Chyra w roli księdza Adama był tak przekonujący, że w pewnych momentach można było zapomnieć, że to przecież aktor, z dorobkiem wielu świetnych ról. Jednak to, że doskonały aktor świetnie spełnił swą rolę nie zdziwiło mnie tak bardzo jak młodzi naturszczycy. Nie widziałem chyba nigdy wcześniej filmu, w którym amatorzy zagrali tak autentycznie. Już pierwsza scena filmu, w której miejscowi chłopcy znęcają się psychicznie i fizycznie nad upośledzonym mieszkańcem wsi zapowiada aktorstwo wysokich lotów. I tutaj taka dygresja: czy to tamci chłopacy byli tak utalentowani, czy to zasługa reżyserki? To zastanawiające, biorąc pod uwagę bijące sztucznością twory korzystające z pomocy naturszczyków pokroju: "Miłości na bogato", "Dlaczego ja?" i "Ukrytej prawdy". Podsumowując: zdecydowanie polecam obejrzenie najnowszego filmu Szumowskiej, mimo kilku wad, o których nie będę pisał, ponieważ dotyczą one warstwy fabularnej, a ja klasycznie już nie będę się w nią zagłębiał, bo nie taki jest cel tego bloga.

Moja praca licencjacka

Zapraszam do przeczytania mojej pracy licencjackiej, napisanej pod kierunkiem dr Wojciecha Goszczyńskiego z Zakładu Badań Kultury Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu:

Ceny biletów

Nie jestem ekspertem do spraw biznesu, ani za bardzo nie znam się na ekonomii, ale nurtuje mnie pewna kwestia. Nie mogę zrozumieć dlaczego ceny biletów do kina są tak skrajnie wysokie!? Za bilet ulgowy w Toruniu trzeba zapłacić osiemnaście złotych, a za normalny aż dwadzieścia dwa złote. Skąd moje oburzenie? W kinie bywam stosunkowo rzadko, bo tylko trzy do czterech razy w roku, ale pozwala mi to zaobserwować, że z roku na rok, wraz ze wzrostem cen biletów ilość widzów dramatycznie maleje. Średnio na seansach, w których miałem okazję uczestniczyć, w przeciągu ostatnich dwóch lat, sala była wypełniona w co najwyżej piętnastu procentach. Przecież to absurd! Czy właściciele kin, albo decydenci w sprawie cen biletów nie mogą zrozumieć, że jeżeli ktoś chce dzisiaj obejrzeć film to może to zrobić na niezliczoną ilość sposobów? Telewizyjnych kanałów, które zajmują się tylko emisją filmów kinowych jest tyle, że nie potrafię ich nawet wyliczyć, do tego dochodzą usługi VOD w Internecie i telewizji cyfrowej oraz płyty Blu-ray, czy DVD. Prawda jest jednak taka, że osoby, których nie stać na płatne sposoby zdobywania filmów, uciekają się do nielegalnych źródeł. W dobie niczym nieograniczonego dostępu do dobrodziejstw Internetu nie jest przecież sztuką bezpłatne pobranie filmu, który właśnie zszedł z ekranów kinowych. Może jestem naiwny, ale myślę, że gdyby ceny biletów do kina zmniejszyć do na przykład sześciu, czy siedmiu złotych to frekwencja na sali zwiększyłaby się kilkukrotnie. A taki stan rzeczy byłby korzystny dla obydwu stron. Widz mógłby obejrzeć film na dużym ekranie, ze świetnym dźwiękiem i na wygodnym fotelu, a do tego zrobiłby to w pełni legalnie. Natomiast właściciele kin, dystrybutorzy i producenci mogliby się cieszyć większą frekwencją, a co za tym idzie, większymi zyskami. Boję się, że jeżeli obecna tendencja się utrzyma, to kina spotka ten sam los co napój Frugo w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy jego producenci byli tam mocno utwierdzeni w genialności swojego produktu, że nie zauważyli, że ciągłe podwyższanie jego ceny skutecznie odstrasza konsumentów. Efekty takiej polityki znamy chyba wszyscy. Kiedyś przeczytałem, że największa część dochodów kina to zyski ze sprzedaży jedzenia i napojów. Zastanawiające... Jeżeli miałbym na szybko napisać kto według mnie jest najczęstszym widzem kinowym to wymieniłbym: zakochane pary, dla których kino jest prostym sposobem na randkę oraz wycieczki szkolne, których wychowawcy twierdzą, że filmy Wajdy zrobią z nich lepszych Polaków. To w mojej ocenie dość przykry obraz, bo wolałbym, żeby do kin chodzili miłośnicy kina, ludzie spragnieni przeżywania emocji, wzruszeń, a także ludzie którzy najzwyczajniej w świecie pragną rozrywki, śmiechu i odprężenia. A co jeśli takich ludzi nie stać na bilet do kina? To proste - nie idą do kina...