piątek, 13 grudnia 2013

God Bless America

Zapewne tak jak u większości z Was staram się, żeby decyzja dotycząca doboru oglądanego filmu należała raczej do tych z kategorii przemyślanych. Inaczej mówiąc, prawie zawsze przed obejrzeniem konkretnego filmu poświęcam kilka minut na research po to, żeby później nie przeklinać przez dwie kolejne godziny swojego wyboru. Oczywiście nie mam na myśli czytania streszczenia fabuły przed seansem, bo taki zabieg uważam za strzał we własną stopę, ale na przykład zapoznanie się z sylwetkami twórców i aktorów danego dzieła, albo chociażby sprawdzenie gatunku jaki film reprezentuje uważam za dobry nawyk, który pozwala uniknąć marnowania czasu na oglądanie tych filmów, których z pewnością nie miałbym ochoty oglądać. Ten przydługi wstęp jest pretekstem, żeby podzielić się z Wami przemyśleniami na temat wielkiego, pozytywnego zaskoczenia jakim był dla mnie wczoraj obejrzany film pod tytułem "God Bless America". Pierwotnie nazwisko reżysera i zarazem scenarzysty tego filmu niewiele mi mówiło, jednak okazało się, że niejaki Bobcat Goldthwait to znany chyba nam wszystkim Zed z "Akademii policyjnej". Po obejrzeniu trwającego dwie minuty zwiastuna byłem przekonany, że za chwilę obejrzę nie wnoszącą żadnych treści, krwawą komedię, nieudolnie próbującą naśladować styl Tarantino czy Rodrigueza, natomiast nie przeszkadzało mi to szczególnie, bo miałem ochotę obejrzeć po prostu film rozrywkowy. Jednak po seansie "God Bless America" wiem, że mimo sporej dawki czarnego humoru na pewno nie nazwałbym tego filmu komedią. Jest to raczej gorzki portret zachodniego społeczeństwa, do którego od kilkunastu lat także się zaliczamy. Na początku filmu poznajemy Franka, mężczyznę w średnim wieku, który właśnie dowiedział się, że stracił pracę, a w dodatku okazało się, że ma guza mózgu, w związku z czym niebawem umrze. Ponadto Frank nie jest konformistą, brzydzi się popkulturową papką, którą zewsząd atakują nas mass media, jest za to idealistą, wierzącym w to, że ludzie mogą i powinni być dla siebie życzliwi. Bez jakichkolwiek perspektyw na poprawę, w dodatku załamany otaczającą go rzeczywistością Frank postanawia targnąć się na swoje życie, wtedy nieoczekiwanie poznaje dwudziestoletnią Roxie, która sprawi, że jego życie zacznie nabierać sensu... Nie bójcie się, to co przed chwilą napisałem to zaledwie lakoniczna wersja kilku pierwszych minut filmu, na której standardowo zakończę, żeby nie psuć Wam ogromnej przyjemności z oglądania tego filmu.


Bobcat Goldthwait nie próbuje stworzyć wielopłaszczyznowego dzieła jak chociażby opisywana przeze mnie ostatnio animacja "Mary i Max", jednak od pierwszej do ostatniej minuty swojego filmu konsekwentnie skłania nas do refleksji dotyczącej tego jak wygląda nasze społeczeństwo, jakie są pragnienia i ambicje członków zachodniej cywilizacji i przede wszystkim do czego to nas prowadzi. Celowo używam sformułowania "nasze społeczeństwo", ponieważ w związku z wynalezieniem telewizji satelitarnej, a zwłaszcza Internetu wykształciło się tak zwane społeczeństwo globalne, które ujednolica dotąd odrębne społeczeństwa. Oglądamy takie same programy telewizyjne jak mieszkańcy chociażby Stanów Zjednoczonych, czy Wielkiej Brytanii, korzystamy z tych samych serwisów społecznościowych, mamy takich samych idoli, nosimy ubrania tych samych marek, a błahe "problemy" życia codziennego takie jak: rozładowana bateria w telefonie czy śmierć ulubionego bohatera w serialu spaja ogromną część obywateli świata w jednolity, uformowany przez środki masowego przekazu konsumencki twór, który jest ziszczonym marzeniem wielkich korporacji. Pewnie narażę się tym co teraz napiszę wielu osobom, ale w jakimś sensie można odnieść "God Bless America" do twórczości Kieślowskiego, który także portretował otaczającą go rzeczywistość społeczną. Oczywiście na tym podobieństwa się kończą, bo o ile Kieślowski pokazywał nam swoją wizję rzeczywistości to Goldthwait oprócz tego jasno stawia tezę, że obecnie panujący stan rzeczy ewidentnie mu się nie podoba. Kieślowski nie oceniał, on pobudzał w swoich filmach szare komórki widzów i skłaniał ich do własnej interpretacji i oceny postaw jego bohaterów, które najczęściej nie mogły być bezsprzecznie sklasyfikowane jako dobre czy złe. Po tym co do tej pory napisałem możecie mieć niepotrzebnie skrzywiony obraz tego filmu, dlatego muszę zaznaczyć, że wbrew temu co mogliście sobie jak dotąd o nim pomyśleć, "God Bless America" to historia opowiedziana w bardzo przyjemny i widowiskowy dla widza sposób. Chociażby dialogi to niezwykle udana mieszanka wybuchowa patetycznych przemyśleń Franka ścierających się ze świeżym spojrzeniem Roxie. Zawsze, ilekroć pierwsze minuty filmu wciągają mnie i ewidentnie przypadają mi do gustu to zaczynam się bać, że dalsza część filmu może nie trzymać wysokiego poziomu z początku, na szczęście w tym filmie wszystko spełniło moje oczekiwania, a wręcz tak jak napisałem na początku tej notki pozytywnie zaskoczyło. Zapewne niektórzy z Was po obejrzeniu tego filmu nie podzielą mojego entuzjazmu, ale to blog, na którym dzielę się z Wami nie prawdami absolutnymi, a jedynie moimi subiektywnymi odczuciami, dlatego zachęcam Was do obejrzenia "God Bless America" i wypracowania własnego zdania na temat tego filmu.

wtorek, 3 grudnia 2013

Mary i Max

Ostatnio obejrzałem sporo filmów, jednak ich ilość niestety nie zawsze przekładała się na jakość. Na szczęście, kilka dni temu trafiłem na dzieło w pełnym znaczeniu tego słowa. Cztery lata temu Adam Elliot nakręcił przenikliwy i poruszający obraz pod tytułem "Mary i Max". Mary to ośmioletnia, zakompleksiona mieszkanka przedmieść Melbourne, której rodzice są zaabsorbowani wszystkim na około poza swoją córką. Tytułowa bohaterka została nauczona, że dzieci w Australii "rodzą się" w kuflach od piwa, ale jest niezmiernie ciekawa czy w innych państwach wygląda to podobnie. Postanawia więc napisać list do przypadkowego Amerykanina... List trafia do Maxa, otyłego nowojorczyka, w średnim wieku, dla którego największą przyjemnością jest pochłanianie wymyślonych przez siebie czekoladowych hot dogów... Pozornie tej dwójki nic nie łączy, jednak z czasem okazuje się, że wspólnych cech jest więcej niż można byłoby pierwotnie przewidzieć. Najważniejszą z niech jest samotność i olbrzymie pragnienie posiadanie bliskiej osoby. Film Elliota to opowieść o... No właśnie, o czym? Wydaje mi się, że czegokolwiek bym w tym miejscu nie napisał to byłoby to krzywdzące dla tego dzieła, ponieważ spektrum wątków, symboli, metafor, przesłań i uczuć, które twórcom udało się zawrzeć w tej niespełna półtora godzinnej produkcji budzi mój podziw. Jednak ten natłok treść jest opakowany w sposób bardzo dojrzały i umiejętny, a co najważniejsze atrakcyjny dla widza. "Mary i Max" ogląda się znakomicie, chociażby dlatego, że główni bohaterowie stają się nam naprawdę bliscy już po kilku minutach projekcji, a humor, który reprezentuje ten film jest inteligentny, a przy tym naprawdę zabawny. Kolejnym ogromnym atutem tego obrazu jest technika, w której został zrealizowany. Animacja poklatkowa to gatunek, który powoli umiera, ponieważ zostaje wypierany przez jego cyfrową odmianę, szybszą i tańszą w realizacji. Jednak trud, którego się podjęto opłacił się w mojej ocenie z nawiązką. Dlaczego? Animacja poklatkowa to przede wszystkim niepowtarzalny klimat, znany chociażby z nagrodzonej Oscarem za krótki metraż brytyjsko-polsko-norweskiej koprodukcji "Piotruś i Wilk". Jestem pewien, że gdyby zrealizowano "Mary i Maxa" cyfrowymi narzędziami to straciłby sporo ze swojej wyjątkowości. Teraz powinienem napisać kilka słów na temat wad tego filmu, ale takowych się nie doszukałem. To jeden z tych bardzo nielicznych filmów, w których wszystko spełniło moje wygórowane oczekiwania. Dotyczy to również zakończenia tej opowieści, która doprowadziła mnie do łez. Dosłownie. Oczywiście nie napiszę, czy ta historia zawiązała się pozytywnie, negatywnie, czy może niejednoznacznie, żeby nie psuć Wam przyjemności z oglądania, niemniej mam nadzieję, że dostatecznie zachęciłem do odwiedzenia świata "Mary i Maxa".

poniedziałek, 18 listopada 2013

Obywatel Milk

W momencie, kiedy w naszym kraju trwa burzliwa dyskusja na temat homoseksualizmu, film Gusa Van Santa "Obywatel Milk" wydaje się być szczególnie aktualny. Jest to opowieść o działalności Harveya Milka, który dążył do tego, żeby zasiąść w radzie miasta San Francisco, a następnie doprowadzić do równego traktowania obywateli, bez względu na ich orientację seksualną. Gus Van Sant nie próbuje budować napięcia tam, gdzie wielu by je znalazło, ponieważ już w trzeciej minucie filmu dowiadujemy się, że Milk dostał mandat radnego, jednakże został zastrzelony podczas trwania kadencji. O sile tego filmu zadecydował przede wszystkim świetny Sean Penn w tytułowej roli, ale także nagrodzony Oscarem scenariusz zbudowany w taki sposób, że walka o prawa gejów i lesbijek pod koniec lat siedemdziesiątych w Kalifornii staje się widzowi bardzo bliska, niezależnie od jego miejsca zamieszkania i orientacji seksualnej. Oczywiście piszę to tylko w swoim imieniu, ponieważ będąc realistą nie mogę pokusić się o uogólnienia w tej kwestii. Nie mogę tego zrobić w kraju, gdzie po zamieszczeniu jakiegokolwiek wpisu na fanpejdżu najpopularniejszego portalu poświęconego kinematografii, poruszającego kwestie homoseksualizmu w filmie, największym uznaniem cieszą się przepełnione nienawiścią i obrzydzeniem komentarze, a ogromna część Polaków uważa homoseksualizm za chorobę, której trzeba się pozbyć za wszelką cenę. Z czego wynika nienawiść do homoseksualistek i homoseksualistów? Wydaje mi się, że w dużej mierze z niewiedzy. Boimy się tego czego nie znamy. Jednak moim zdaniem ten, ani jakikolwiek inny powód nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla wszelkiej dyskryminacji, zarówno na tle orientacji seksualnej, jaki i rasowej, czy wyznaniowej. Sfera intymna, jak sama nazwa wskazuje jest zarezerwowana tylko dla nas i najbliższych nam osób, dlatego nie widzę motywu, dla którego ktoś z zewnątrz miałby w nią ingerować i mówić nam jakie zachowania są dobre, a jakie złe. Wielu z Was zapewne zadaje sobie teraz pewnie pytanie "w takim razie dlaczego niektórzy homoseksualiści tak chętnie informują wszystkich wokół o swoich preferencjach, a nawet wychodzą na ulice z transparentami?". Na to pytanie najlepiej odpowie cytat z tego filmu: "jeśli pozwolisz, żeby chociaż jednemu człowiekowi odebrali jego prawa, to nie będziesz miał żadnych praw, gdy przyjdą je odebrać Tobie". Oczywiście nie mogę i nie chcę nikomu narzucić swojego światopoglądu, ale filmy takie jak "Obywatel Milk", czy "W imię" są doskonałą okazją do refleksji nad tematami, które najczęściej albo są zamiatane pod dywan, albo przyjmuje się w nich stanowisko a priori...

piątek, 8 listopada 2013

Człowiek na linie

Co powiedzielibyście przyjacielowi, który pewnego dnia podszedłby do Was i powiedział, że na drugim końcu świata budują dwa najwyższe budynki świata, a kiedy już powstaną to chciałby na wysokości czterystu dwudziestu metrów przewiesić między nimi linę o długości sześćdziesięciu metrów i przejść po niej bez żadnych zabezpieczeń? Zapewne większa część z Was odpowiedziałaby mu, że ten pomysł, mówiąc łagodnie jest niewykonalny... Jednak przyjaciele Philippea Petita potraktowali to wyzwanie jak najbardziej poważnie i postanowili zrobić wszystko, żeby urzeczywistnić największe marzenie swojego przyjaciela, które już w założeniu było całkowicie irracjonalne. "Człowiek na linie" to przepiękny film dokumentalny opowiadający w absolutnie ujmujący sposób o marzeniach, przyjaźni i wytrwałości. Reżyser zrezygnował z wykorzystania lektora i pozwolił, by swoją historię opowiedzieli przed kamerą jej uczestnicy. W mojej ocenie było to zdecydowanie słuszne rozwiązanie, ponieważ niesamowita pasja z jaką wypowiadane są poszczególne fragmenty całego przedsięwzięcia udziela się widzowi, który dzięki temu nie tylko bardziej wczuwa się w opowieść, ale także angażuje się w nią emocjonalnie od jej początku do samego końca. W prowadzeniu narracji pomagają unikalne zdjęcia archiwalne oraz inscenizowane rekonstrukcje wydarzeń, które zostały zrealizowane z wielkim wyczuciem, a dzięki sprawnemu montażowi czasami trudno odróżnić oryginalne zdjęcia od tych zainscenizowanych. Całość dopełnia poruszająca muzyka, a w szczególności utwór "Fish Beach", który jak żaden inny oddaje klimat towarzyszący przygotowaniom do osiągnięcia nieosiągalnego. Żeby nie psuć przyjemności z oglądania "Człowieka na linie" nie napiszę czy marzenie Philippea Petita udało się wcielić w życie, jednak ten film udowadnia, że równie ważna jak cel jest droga do niego prowadząca...

wtorek, 5 listopada 2013

10 000 wyświetleń

Dzisiaj na moim blogu została przekroczona granica dziesięciu tysięcy wyświetleń, z czego jestem niezmiernie zadowolony. Blog powstał we wrześniu ubiegłego roku, więc nie trudno obliczyć, że średnia liczba odwiedzin "Sławek pisze" w miesiącu wynosi nieco ponad siedemset. Oczywiście przytoczone statystyki nie uwzględniają moich wejść. Zapewne dla wielu z Was ta liczba może się wydawać niezbyt imponująca, a wręcz zaskakująco niska, jednak dla mnie zdecydowanie ważniejsza od ilości czytelników jest po prostu ich chęć czytania odczuć związanych z obejrzanymi przeze mnie filmami. Myślę, że takowa chęć istnieje, a taką tezę mogę postawić nie tylko na podstawie ilości wejść na bloga, ale także na podstawie miłych słów zaadresowanych do mnie, w kontekście tego co piszę. Takie komplementy nie zdarzają się może zbyt często, ale dzięki temu wiem, albo przynajmniej żywię głęboką nadzieję, że są szczere, a co za tym idzie cieszą mnie jeszcze bardziej. Jednak mimo wszystko, skłamałbym, gdybym napisał, że w pełni satysfakcjonuje mnie liczba osób odwiedzających "Sławek pisze" i poziom interakcji między mną, a moimi czytelnikami. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że temat, który najczęściej tutaj poruszam, czyli szeroko pojęta kinematografia, zwłaszcza opisywana przez moją skromną osobę, nie jest w najmniejszym stopniu konkurencyjny w stosunku do na przykład blogów modowych, czy lifestylowych, które przegląda się szybciej i prawdopodobnie z większą przyjemnością, ze względu na zdecydowaną przewagę ilości fotografii nad ilością tekstu. Niemniej chciałbym serdecznie podziękować wszystkim moim czytelnikom za to, że są ze mną i interesuje ich to co mam do przekazania. Przy okazji chciałbym podziękować także mojej dziewczynie Ali i mojej siostrze Laurze za to, że często przed opublikowaniem posta czytają go i służą cennymi wskazówkami. Na zakończenie przygotowałem listę filmów, o którym miałem do tej pory okazję napisać i listę zdjęć, które wykonałem i tutaj opublikowałem. Po kliknięciu na tytuł filmu lub zdjęcia zostaniecie przeniesieni do odpowiedniego wpisu. Jeszcze raz dziękuję i zapraszam dalszego zaglądania na mojego bloga...


poniedziałek, 4 listopada 2013

Pamięć obozów

Typowy film dokumentalny składa się najczęściej z wywiadów oraz zdjęć archiwalnych lub przebitek nakręconych specjalnie na potrzeby filmu. Wczoraj miałem jednak okazję obejrzeć absolutnie niecodzienny dokument. "Pamięć obozów" to produkcja składająca się z niemych, czarno-białych ujęć zarejestrowanych przez aliantów, po zakończeniu II Wojny Światowej, na terenach wyzwolonych obozów koncentracyjnych. Obrazów, które znalazły się w "Pamięci obozów" nie da się opisać żadnymi słowami. Z perspektywy dwudziestodwulatka rzeczywistość ukazana na tym filmie wydaje się co najmniej niewyobrażalna i odległa, jednak należy sobie uzmysłowić, że te wydarzenia miały miejsce zaledwie siedem dekad temu... Dość długo zastanawiałem się, czy obejrzenie takiego filmu można komukolwiek polecić, ale wtedy pomyślałem o tym jakie cele mogły przyświecać aliantom podczas jego realizacji. Wydaje mi się, że istniały przynajmniej trzy główne powody. Pierwszy z nich był najbardziej pragmatyczny, a mianowicie nagrania z wyzwolonych obozów koncentracyjnych miały służyć jako dowody w procesach o zbrodnie wojenne. Kolejnym powodem było prawdopodobnie uzmysłowienie członkom wszystkich społeczeństw, czym tak naprawdę jest wojna oraz jak okrutne mogą być jej skutki dla całkowicie niewinnych obywateli. Z dużą dozą prawdopodobieństwa należy przypuszczać, że ostatnim ważnym celem było ostrzeżenie i próba zapobiegnięcia temu, aby takie wydarzenia już nigdy więcej nie miały miejsca w historii. W kontekście współczesnych czasów mogę jeszcze dodać, że podczas oglądania tego filmu naszła mnie refleksja iż najczęściej problemy, które mogą nam się dzisiaj wydawać ponure i przerażające są w porównaniu z tym co działo się chociażby podczas  II Wojny Światowej łagodnie mówiąc mało dotkliwe. Nie potrafię sobie ponadto wyobrazić jakim trzeba być człowiekiem, żeby zrobić drugiemu człowiekowi to co robili Niemcy obozowym więźniom... "Pamięć obozów" można obejrzeć TUTAJ, ostrzegam jednak, że ze względu na drastyczne ujęcia ten film nie nadaje się dla osób o słabych nerwach.

czwartek, 24 października 2013

Grawitacja

Właśnie wróciłem prosto z kina, po projekcji "Grawitacji" Alfonso Cuaróna i jestem wewnętrznie rozdarty jak chyba po żadnym innym filmie. Żeby jak najlepiej ubrać swoje myśli w słowa opiszę pokrótce moje wrażenia związane z poszczególnymi płaszczyznami tego filmu. Zacznę od możliwie lakonicznego nakreślenia fabuły, a później opiszę te elementy które uważam za korzystne, a skończę na tych, które zdecydowanie nie przypadły mi do gustu. Akcja "Grawitacji" rozgrywa się w przestrzeni kosmicznej, gdzie inżynier Ryan Stone, pierwszy raz odbywająca lot pozaziemski, wraz z Mattem Kowalskim, doświadczonym astronautą, zostają odcięci od swojego wahadłowca, na skutek lecących w ich kierunku szczątków satelity... Największą zaletą najnowszego obrazu Cuaróna zdecydowanie są efekty specjalne. Moja próba wyobrażenia sobie "jak oni to zrobili" skończyła się tylko zdawkowym wnioskiem w stylu "nie mam bladego pojęcia". Jednak niezależnie od tego jak to zrobili, ważniejsze jest to jak to wyglądało na ekranie, a wyglądało niewiarygodnie realistycznie. W moim rankingu filmów z najlepszymi efektami specjalnymi "Grawitacja" plasuje się na drugim miejscu, tuż za "Niemożliwe" Juana Antonio Bayona. Duży ekran kinowy dał mi możliwość dokładnego przyjrzenia się wszelkim detalom, takim jak światła, cienie, para, czy faktura i szczerze powiedziawszy jestem pod niesamowitym wrażeniem precyzji speców od efektów specjalnych. Prawdopodobnie jeszcze długo będę się zastanawiał jak powstało ujęcie Sandry Bullock, które początkowo ukazuje ją z pewnego dystansu, lewitującą w pełnym ekwipunku w przestrzeni kosmicznej, następnie kamera stopniowo zbliża się do jej twarzy, by przeniknąć przez szkło hełmu, po czym ujęcie zmienia się w detal ukazujący oczy aktorki, a na końcu kamera zgrabnie obraca się o sto osiemdziesiąt stopni by zmienić punkt widzenia na subiektywny. Według mnie to był majstersztyk sztuki operatorskiej połączonej z efektami specjalnymi, a to tylko jedno z wielu genialnych ujęć w tym filmie. A skoro o ujęciach mowa to warto zaznaczyć, że kolejną cechą, którą uwiódł mnie ten film były długie i niebywale skomplikowane pod każdym względem ujęcia. Najlepszym przykładem jest scena otwierająca film, składająca się z jednego ujęcia, które jak przeczytałem przed chwilą w Internecie trwa aż siedemnaście minut. W filmach tego typu twórcy często kuszą się na szybki montaż, by film wydawał się bardziej dynamiczny. Cuaróna nie uległ jednak modzie i zdecydował się na ujęcia dłuższe i bardziej skomplikowane, co wyszło moim zdaniem "Grawitacji" zdecydowanie na plus. Kolejna warstwa filmu, o której chcę napisać to zdjęcia. Temat filmu dawał operatorowi wielki potencjał, który w mojej ocenie został w pełni wykorzystany. Sporo było w filmie ujęć subiektywnych, dających widzowi chociaż na chwilę wczuć się w ekranowych bohaterów i ich punkt widzenia. Sformowanie "na chwilę" nie jest przypadkowe, ale o tym napiszę później. Kiedy nasi bohaterowie mają kłopoty w bezkresie kosmosu, kamera nie pozostaje biernym obserwatorem. Niektóre ujęcia zostały nakręcone bowiem w taki sposób, żeby widz poczuł się łagodnie rzecz ujmując - niekomfortowo. Podejrzewam, że niełatwą sprawą jest nakręcić zdjęcia tak, aby wyglądały w taki sposób, jakby były zrealizowane w kosmosie, ale w "Grawitacji" ten efekt został osiągnięty w bardzo realistyczny sposób. Ostatnim aspektem, który zdecydowanie zachwycił mnie w tym filmie jest warstwa dźwiękowa. Ilekroć wspominałem na tym blogu o dźwięku to prawie zawsze ograniczało się to do muzyki, natomiast w "Grawitacji" chyba pierwszy raz w życiu moją uwagę przykuły odgłosy same w sobie. Zastosowano szereg zabiegów, aby warstwa dźwiękowa pełni funkcję nie tylko ilustrującą obraz, ale także funkcję dramaturgiczną. Sporo jest momentów całkowitej ciszy, sporo jest odgłosów przestrzeni kosmicznej, a całość tworzy niesamowity efekt końcowy. To tyle, jeżeli chodzi o zalety "Grawitacji", teraz napiszę kilka zdań o jej wadach.


Celowo oddzieliłem kadrem z filmu obydwie części tekstu, ponieważ nie rozumiem jak można zrobić film tak genialny w wydawać by się mogło najtrudniejszych elementach, a zawieść tam, gdzie wcale nie trzeba było wiele, żeby całość zachwycała. W zasadzie są tylko dwa elementy, które w mojej ocenie wypadły naprawdę słabo, niestety te dwa elementy w bardzo dużej mierze rzutują na końcowy odbiór i ocenę filmu. Pierwszą z tych składowych jest fabuła. Tak jak zobowiązuje tradycja tego bloga nie będę wnikał w warstwę fabularną, żeby nie psuć Wam zabawy z oglądania, ale nie mogę nie napisać, że uważam "Grawitację" za film, który mimo ogromnego potencjału w kwestii budowania historii niestety zawiódł na całej linii. Drugim, a zarazem ostatnim komponentem filmu, który nie spełnił moich oczekiwań jest aktorstwo. Już przed seansem miałem spore obawy dotyczące tego czy aby na pewno Sandra Bullock i George Clooney to dobry wybór do filmu, gdzie w zasadzie na barkach tylko dwóch aktorów leży ciężar opowiedzenia całej historii, dodatkowo utrudniony przecież skafandrami, które mocno ograniczają swobodne poruszanie się. Niestety moje obawy potwierdziły się. Gdybym porównał stopień realizmu gry aktorskiej w kontekście pokazania walki o życie za wszelką cenę między "Grawitacją", a "Pogrzebanym", gdzie akcja przez cały czas rozgrywa się wewnątrz zakopanej trumny, a na ekranie jest tylko jeden aktor, to niestety Sandra Bullock i George Clooney wypadają na tle Ryana Reynoldsa jak dzieci w podstawówce, odgrywające szkolny teatrzyk z okazji dnia babci. Nadszedł czas na podsumowanie, które nie jest tak oczywiste jak we większości filmów, o których piszę. Z jednej strony mamy majstersztyk techniczny, ze zdjęciową, dźwiękową, a przede wszystkim efektowną ucztą dla zmysłów, a z drugiej strony mamy dość banalną historię, w dodatku przeciętnie zagraną. Odpowiedź na pytanie czy warto wybrać się do kina na "Grawitację" jest z powodów, o którym pisałem wcześniej bardzo problematyczna. Na szczęście ja ten wybór miałem mocno ułatwiony, ponieważ bilety do kina wygrałem podczas mojej poprzedniej wizyty w tym miejscu. Mimo wszystko mam głęboką nadzieję, że to co przeczytaliście pozwoli Wam dokonać bardziej świadomego i satysfakcjonującego wyboru. 

wtorek, 22 października 2013

Dziewczyna z tatuażem

Przed obejrzeniem "Dziewczyny z tatuażem" miałem bardzo sceptyczne podejście. Nie przepadam za kryminałami i thrillerami, a dodatkowo odrzucał mnie fakt, że jedną z głównych ról gra Daniel Craig, którego mam za aktora raczej średnich lotów. Ku mojemu zaskoczeniu film okazał się naprawdę przyzwoity, a wręcz wciągający. Kolokwialnie mówiąc zatańczyłem tak jak zagrał reżyser, a to niewątpliwy komplement dla twórcy kryminału. Mimo tego, że film trwa aż dwie i pół godziny to zdecydowanie się nie nużył, a wręcz odwrotnie. Po kiczowatej i zniechęcającej czołówce z minuty na minutę było już tylko lepiej. Akcja rozgrywa się w mroźnej Szwecji, gdzie znany dziennikarz Mikael Blomkvist zostaje skazany w procesie o zniesławienie i kiedy zostaje w skutek tego zdarzenia pozbawiony wszelkich oszczędności, odzywa się do niego właściciel jednej z największych szwedzkich korporacji Henrik Vanger, z prośbą o rozwikłanie zagadki śmierci jego bratanicy Harriet. W międzyczasie na ekranie pojawia się Lisbeth Salander, młoda hakerka, której roli w rozwiązywaniu kryminalnej zagadki nie będę zdradzał, żeby nie psuć zabawy z oglądania filmu. Niewątpliwie dużą zaletą filmu jest stosunkowo wysoki poziom jego realizmu, twórcy tego obrazu na szczęście nie pokusili się o różnego typu widowiskowe triki filmowe, które przecież dla dużej grupy widzów stanowią urozmaicenie. To co w "Dziewczynie z tatuażem" zwraca uwagę, oprócz samej fabuły i bohaterów to niesubtelne lokowanie produktów. Główni bohaterowie korzystają tylko z Apple'owskich Macbooków Pro, zdjęcia robią aparatem Sony, a negatywy skanują urządzeniem wielofunkcyjnym Espon'a... Tak bardzo utkwiło mi to w pamięci, że nawet nie musiałem szukać ponownie tych informacji w filmie, albo Internecie. Na niewątpliwą uwagę zasługuje także formalna warstwa filmu. Zdjęcia utrzymane w chłodnej stylistyce doskonale obrazują złowieszczy charakter tej produkcji, ponadto duża scen rozgrywa się po zmroku, co dodatkowo wpływa na kreację mrocznej atmosfery. Generalnie warstwę kinematograficzną określiłbym jako naprawdę dobre rzemiosło. "Dobre" z powodów, o których wspomniałem powyżej, a "rzemiosło", dlatego, iż zdjęcia mimo, że ładne to same w sobie nie stanowią wartości, praca kamery nie zwraca na siebie szczególnie uwagi, ani nie wnosi świeżego spojrzenia do sztuki operatorskiej. Komu mogę polecić ten film? Wszystkim tym, który lubią mroczne zagadki i oczekują dwu i półgodzinnej rozrywki.

sobota, 19 października 2013

Lovelace

Wczoraj miałem okazję obejrzeć film „Lovelace”, na który niecierpliwie czekałem od dłuższego czasu. Jest to film biograficzny, ukazujący życie Lindy Lovelace, głównej aktorki najsłynniejszego i najbardziej dochodowego filmu pornograficznego filmu wszech czasów, czyli „Głębokiego gardła”. Temat pornografii, a zwłaszcza „Głębokiego gardła” jest mi szczególnie bliski, ponieważ te zagadnienia były obszarem badań mojej pracy dyplomowej, którą nieco ponad miesiąc temu obroniłem. W związku z tym moja wiedza na temat życia Lindy, oraz kulis powstawania pornograficznego tworu popkultury, w którym brała udział, jest ponadprzeciętnie wysoka. Co za tym idzie także moje oczekiwania w stosunku do „Loveace” były spore, ponieważ wiedziałem, że ciężko będzie mnie czymkolwiek zaskoczyć. Film okazał się być typowym efektem rzemiosła, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Inaczej mówiąc, „Lovelace” nie ma szans uzyskania statusu filmu kultowego, ale to nie oznacza, że to słaby film. Ogląda się go bardzo przyjemnie, nawet jeżeli wie się co może stać się w kolejnej scenie. W jednej z recenzji na temat tego obrazu przeczytałem, że wątkowi dotyczącemu kulis powstawania „Głębokiego gardła” poświecono zbyt mało czasu i uwagi. Ja uważam, że twórcy niezwykle sprawnie wpletli ten wątek w fabułę i pomimo, że faktycznie zajmuje on marginalną część trwania projekcji to jednak pokazuje wszystko to co sprawi, że widz niezorientowany w tej tematyce będzie mógł zrozumieć dalszą część filmu. „Lovelace” to opowieść przede wszystkim o Lindzie i jej niełatwych stosunkach z mężem Chuckiem, oraz jej stopniowej ewolucji, o której naturalnie nie będę pisał, aby nie psuć zabawy z oglądania filmu. I tutaj brawa dla Amandy Seyfried, która wcieliła się w rolę Lindy w moim odczuciu na tyle dobrze, na ile pozwalał jej scenariusz. Gra marionetki, która sterowania jest za pomocą sznurków, pociąganych przez wiele osób, albo boi na oceanie szarganej przez fale wychodzi u niej dość naturalnie i bezpretensjonalnie. Warto jeszcze napisać o tym, że „Lovelace” to film zrealizowany w sposób możliwie smaczny dla widza, na próżno oczekiwać ostrych scen erotycznych, chociaż życie Lindy na pewno dawało ku temu pretekst. Nagość jest ograniczona do minimum i ukazana w moim mniemaniu w bardzo estetyczny sposób. Bardzo dobrze, że powstał ten film, ponieważ wiele zostało powiedziane na temat tego jak „Głębokie gardło” wpłynęło na rewolucję seksualną na całym świecie, ale bardzo niewiele zostało powiedziane o tym jak ten film wpłynął na odtwórczynię głównej roli. „Lovelace” serdecznie polecam wszystkim miłośnikom filmów biograficznych, a także popkultury i szeroko pojętej branży pornograficznej.


A teraz czas na spolerowanie, czyli coś czego zdecydowanie nie lubię, ale w tym wypadku muszę o tym napisać. Proszę wszystkich tych, którzy nie oglądali filmu, ale mają zamiar to uczynić o nieczytanie tego fragmentu tekstu. Twórcy filmu pominęli w „Lovelace” ogromną część życia Lindy, mam na myśli moment od czasu, kiedy stała się feministką, aż do jej śmierci w wypadku samochodowym. Mało kto wie, ale po tym jak już stała się przeciwniczką pornografii miała ogromne problemy finansowe, ponieważ ilekroć jej pracodawcy dowiadywali się jaką ma przeszłość to została wyrzucana z pracy. Ogromne problemy finansowe doprowadziły do tego, że w wieku 51 lat postanowiła wziąć udział w sesji do magazynu dla dorosłych, co oznaczała, że wróciła do tego co publicznie przez wiele lat potępiała...

Wątpliwy blask solisty

Oglądałem ostatnio dwa pozornie podobne do siebie filmy, „Blask” Scotta Hicksa z 1996 roku i „Solistę” Joea Wrighta z 2009 roku. Obydwie produkcje przedstawiają losy wybitnych muzyków, którzy cierpią na zaburzenia psychiczne. Pierwszy film przybliża nam sylwetkę genialnego pianisty Davida, mieszkańca jednego z australijskich miasteczek, pochodzenia żydowskiego. Natomiast tytułowym solistą jest niezwykle uzdolniony, a zarazem bezdomny multiinstrumentalista Nathaniel, czarnoskóry mieszkaniec Los Angeles. W zasadzie zbieżność obydwu filmów ogranicza się jedynie do tematu, które podejmowały, natomiast sam sposób opowiedzenia historii w tych filmach jest już zupełnie odmienny. Obraz Hickisa skupia się w zasadzie tyko i wyłącznie na głównym bohaterze, jego miłości do muzyki, problemach z kochającym, ale ponadprzeciętnie wymagającym ojcem, a także na dręczącej go chorobie umysłowej. U Wrighta spektrum wątków jest zdecydowanie szersze, a ponadto głównych bohaterów jest aż dwóch. Oprócz solisty równie istotną, a może nawet najistotniejszą postacią filmu jest redaktor Los Angeles Times, o imieniu Steve, dla którego Nathaniel jest świetnym tematem do artykułu w gazecie. Nie wiedzieć czemu twórca „Solisty” zdecydował się opowiedzieć nie tylko o świetnym muzyku i zainteresowanym jego losem dziennikarzu, ale także o problemie bezdomności w Los Angeles. Moim zdaniem był to zabieg absolutnie nietrafiony, odwracał bowiem uwagę od tego, co powinno samo w sobie budzić zainteresowanie. Film Scotta Hicksa „Blask” jest zdecydowanie bardziej kameralny, a wręcz w moim odczuciu intymny. Ponadto ten obraz wytworzył we mnie o wiele więcej emocji, niż „Solista”, który w tym zestawieniu wypada zdecydowanie bezpłciowo. Myślę, że na ten fakt oprócz kompletnie odmiennych stylów narracyjnych wypłynęło także aktorstwo. Największą siłę „Blasku” stanowi bowiem genialny odtwórca głównej roli Geoffrey Rush, którego kompletnie nie poznałem przez cały czas trwania filmu! To chyba największy komplement jaki może usłyszeć aktor… I tutaj po raz kolejny „Solista” musi ustąpić miejsca „Blaskowi”, ponieważ poziom gry aktorskiej jest w tym wypadku o kilka klas niższy. Oglądając na ekranie Jamiego Foxxa miałem nieustannie przed oczami tytułowego bohatera "Django", a nie wirtuoza skrzypiec. Analogiczne odczucia mam w stosunku do Roberta Downey Juniora, na którego patrzyłem poprzez pryzmat postaci "Iron mana". To ciekawe, bo nigdy nie oglądałem żadnego z filmów tej serii, ale widocznie twarz Downeya tak mocno była wykorzystywana w celach promocyjnych, że utkwiła mi na dobre w pamięci właśnie w tym kontekście. W roli podsumowania mogę napisać tylko tyle, że "Solista" okazał się w moim odczuciu filmem naprawdę słabym, a w zestawieniu z "Blaskiem" wydaje się mieć jeszcze więcej wad niż można by pierwotnie pomyśleć. Natomiast film Scotta Hicksa zdecydowanie polecam wszystkim miłośnikom dobrego kina, które zamiast stosowania uproszczeń woli nie dopowiadać...

środa, 9 października 2013

Służące

W czasach, kiedy praktycznie każdy może chwycić za kamerę i nakręcić swój własny film, a następnie umieścić go w sieci, a co za tym idzie umożliwić jego oglądanie na każdym zakątku globu, naprawdę ciężko jest się wyróżnić i zrobić godny zainteresowania film. W związku z tym wielu twórców ucieka się do alternatywnych dla głównego nurtu kinematografii rozwiązań fabularnych i technicznych. Skutki takich działań mogą przynieść dwa skrajne efekty, albo film okazuje się przełomowym arcydziełem, albo staje się kolejnym niezrozumiałym, albo przedobrzonym tworem. Tate Taylor, reżyser i scenarzysta "Służących" postanowił pójść klasyczną i bezpieczną ścieżką. Jego film stara się przede wszystkim opowiedzieć nam historię, bez żadnych ozdobników i elementów wprowadzających szerokie pole do interpretacji. Paradoksalnie nie oznacza to, że jego "Służące" są niepełnowartościowym dziełem filmowym. Jest wręcz odwrotnie. Film opowiada o losach czarnoskórych służących w domach wysoko usytuowanych białych mieszkańców, jednego z małych, amerykańskich miasteczek, w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Stosunek Taylora do sposobu, w jaki traktowane były wtedy służące nie pozostawia pola do interpretacji. Reżyser jasno stawia bowiem sprawę i ukazuje nam bezwzględność i ogromne zacofanie ówczesnej klasy średniej. Filmów dotyczących dyskryminacji rasowej powstało naprawdę wiele, jednak ten urzekł mnie swoją prostotą i dobitnością. Oprócz tego, największą zaletą "Służących" jest fakt, że oglądało się je z przyjemnością, ponieważ scenariusz był skonstruowany w taki sposób, że niejako z góry narzucił z jakimi postaciami powinien identyfikować się widz. Wydaje mi się, że ten film jest świetnym przykładem, że można zrobić film lekki, przyjemny, a jednocześnie dotyczący ważnego problemu i skłaniający do chwili dłuższej refleksji. "Służące" prawdopodobnie nie zapiszą się złotymi literami na kartach światowej kinematografii, jednak nie oznacza to, że nie są dobrym filmem... Polecam!

wtorek, 1 października 2013

W imię

Najnowszy film Szumowskiej "W imię" przenosi nas w sam środek typowej wsi popegeerowskiej. Jest to tło do opowiedzenia historii  katolickiego księdza ze skłonnościami homoseksualnymi. No właśnie, tyle można wywnioskować już ze zwiastunów i plakatów, reklamujących ten film. Jest to jedna z tych produkcji, w których z góry zna się przynajmniej lakoniczny zarys fabuły. Postaram się więc odpowiedzieć na pytanie czy mimo tego warto wybrać się na "W imię" do kina. Przeczytałem wiele negatywnych opinii na temat tego filmu, gdzie główny zarzut to zmarnowanie potencjału, który dawał poruszony przez Szumowską temat. Ale czy tak jest na pewno? Moim zdaniem nie. Wydaje mi się, że jednym z ważniejszych elementów, którym powinien charakteryzować się dobry film jest umiejętność poruszania widza, a takową bez wątpienia posiada ten obraz. Tą opinię opieram nie tylko na subiektywnych odczuciach, ale także na mimowolnej obserwacji widzów na sali kinowej, która była ułatwiona przez to, że siedziałem w ostatnim rzędzie. Standardowa reakcja widzów kinowych po wyświetleniu napisów końcowych to: szukanie w ciemnościach swojej kurtki, pozostałości popcornu i niedopitej coli oraz telefonu, który lubi wypaść z kieszeni, a także dyskusje na temat filmu, najczęściej ograniczające się do wymiany zdań, w stylu: "-dobry był, nie? -no, fajny, fajny, pamiętasz gdzie zaparkowałem samochód?". Na "W imię" było inaczej... Każdy dyskretnie ubrał kurtkę i bezszelestnie wyszedł z ogarniętej ciemnością sali, nie wypowiadając ani słowa. Zdaje się, że Szumowska przewidziała taki stan rzeczy i spotęgowała efekt nie używając żadnego utworu, ani innych dźwięków jako tła pod napisy końcowe. Nie próbuję udowodnić, że ten film był genialny, bo nie był, miał sporo wad, ale niewątpliwie potrafił poruszyć widza, a wydaje mi się, że to bardzo ważne. W moim odczuciu największą zaletą filmu, oprócz umiejętności poruszania, było aktorstwo. Andrzej Chyra w roli księdza Adama był tak przekonujący, że w pewnych momentach można było zapomnieć, że to przecież aktor, z dorobkiem wielu świetnych ról. Jednak to, że doskonały aktor świetnie spełnił swą rolę nie zdziwiło mnie tak bardzo jak młodzi naturszczycy. Nie widziałem chyba nigdy wcześniej filmu, w którym amatorzy zagrali tak autentycznie. Już pierwsza scena filmu, w której miejscowi chłopcy znęcają się psychicznie i fizycznie nad upośledzonym mieszkańcem wsi zapowiada aktorstwo wysokich lotów. I tutaj taka dygresja: czy to tamci chłopacy byli tak utalentowani, czy to zasługa reżyserki? To zastanawiające, biorąc pod uwagę bijące sztucznością twory korzystające z pomocy naturszczyków pokroju: "Miłości na bogato", "Dlaczego ja?" i "Ukrytej prawdy". Podsumowując: zdecydowanie polecam obejrzenie najnowszego filmu Szumowskiej, mimo kilku wad, o których nie będę pisał, ponieważ dotyczą one warstwy fabularnej, a ja klasycznie już nie będę się w nią zagłębiał, bo nie taki jest cel tego bloga.

Moja praca licencjacka

Zapraszam do przeczytania mojej pracy licencjackiej, napisanej pod kierunkiem dr Wojciecha Goszczyńskiego z Zakładu Badań Kultury Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu:

Ceny biletów

Nie jestem ekspertem do spraw biznesu, ani za bardzo nie znam się na ekonomii, ale nurtuje mnie pewna kwestia. Nie mogę zrozumieć dlaczego ceny biletów do kina są tak skrajnie wysokie!? Za bilet ulgowy w Toruniu trzeba zapłacić osiemnaście złotych, a za normalny aż dwadzieścia dwa złote. Skąd moje oburzenie? W kinie bywam stosunkowo rzadko, bo tylko trzy do czterech razy w roku, ale pozwala mi to zaobserwować, że z roku na rok, wraz ze wzrostem cen biletów ilość widzów dramatycznie maleje. Średnio na seansach, w których miałem okazję uczestniczyć, w przeciągu ostatnich dwóch lat, sala była wypełniona w co najwyżej piętnastu procentach. Przecież to absurd! Czy właściciele kin, albo decydenci w sprawie cen biletów nie mogą zrozumieć, że jeżeli ktoś chce dzisiaj obejrzeć film to może to zrobić na niezliczoną ilość sposobów? Telewizyjnych kanałów, które zajmują się tylko emisją filmów kinowych jest tyle, że nie potrafię ich nawet wyliczyć, do tego dochodzą usługi VOD w Internecie i telewizji cyfrowej oraz płyty Blu-ray, czy DVD. Prawda jest jednak taka, że osoby, których nie stać na płatne sposoby zdobywania filmów, uciekają się do nielegalnych źródeł. W dobie niczym nieograniczonego dostępu do dobrodziejstw Internetu nie jest przecież sztuką bezpłatne pobranie filmu, który właśnie zszedł z ekranów kinowych. Może jestem naiwny, ale myślę, że gdyby ceny biletów do kina zmniejszyć do na przykład sześciu, czy siedmiu złotych to frekwencja na sali zwiększyłaby się kilkukrotnie. A taki stan rzeczy byłby korzystny dla obydwu stron. Widz mógłby obejrzeć film na dużym ekranie, ze świetnym dźwiękiem i na wygodnym fotelu, a do tego zrobiłby to w pełni legalnie. Natomiast właściciele kin, dystrybutorzy i producenci mogliby się cieszyć większą frekwencją, a co za tym idzie, większymi zyskami. Boję się, że jeżeli obecna tendencja się utrzyma, to kina spotka ten sam los co napój Frugo w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy jego producenci byli tam mocno utwierdzeni w genialności swojego produktu, że nie zauważyli, że ciągłe podwyższanie jego ceny skutecznie odstrasza konsumentów. Efekty takiej polityki znamy chyba wszyscy. Kiedyś przeczytałem, że największa część dochodów kina to zyski ze sprzedaży jedzenia i napojów. Zastanawiające... Jeżeli miałbym na szybko napisać kto według mnie jest najczęstszym widzem kinowym to wymieniłbym: zakochane pary, dla których kino jest prostym sposobem na randkę oraz wycieczki szkolne, których wychowawcy twierdzą, że filmy Wajdy zrobią z nich lepszych Polaków. To w mojej ocenie dość przykry obraz, bo wolałbym, żeby do kin chodzili miłośnicy kina, ludzie spragnieni przeżywania emocji, wzruszeń, a także ludzie którzy najzwyczajniej w świecie pragną rozrywki, śmiechu i odprężenia. A co jeśli takich ludzi nie stać na bilet do kina? To proste - nie idą do kina...

wtorek, 24 września 2013

Wstyd

Steve McQueen jest według mnie jednym z najbardziej obiecujących, współczesnych reżyserów. Po jego debiutanckim "Głodzie", który został bardzo pozytywnie przyjęty przez krytyków, zrealizował "Wstyd". W mojej ocenie jest to jeden z niewielu filmów, które są bliskie perfekcji. Głównym bohaterem jest Brandon, przystojny i dobrze zarabiający pracownik korporacji w Nowym Jorku. Pozornie może wydawać się przeciętnym trzydziestolatkiem, jednak dopiero po wyjściu z pracy możemy poznać jego prawdziwe oblicze. Mówiąc łagodnie, Brandon ma ponadprzeciętną potrzebę rozładowywania swojego napięcia seksualnego. Jest uzależniony od seksu, prostytutek, masturbacji i pornografii... Tradycyjnie nie będę rozpisywał się na temat fabuły, ale skupię się raczej na moich odczuciach związanych z filmem. A te należą niewątpliwie do tej grupy, które możemy zakwalifikować jako katharsis. Kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, jeszcze przez długi czas nie mogłem dojść do siebie. Fakt ten nie był bynajmniej spowodowany jakimiś szokującymi obrazami, ale natłokiem przemyśleń, które piętrzyły się w mojej głowie wraz z kolejnymi scenami. Duża część widzów odbiera ten film jako swoisty manifest przeciwko zjawisku seksoholizmu, ja jednak uważam, że takie stawianie sprawy to krzywdzące banalizowanie tego obrazu. Według mnie to opowieść nie tyle o seksie, co o uzależnieniu w ogóle. Dlaczego uważam, że ten film jest bliski perfekcji? Przede wszystkim zadecydowała o tym prosta, ale jakże smutna i prawdziwa historia dramatu Brandona. Nie bez znaczenia była także sama postać głównego bohatera. Pozornie może się nam ona wydawać odległa, jednak po głębszym zastanowieniu, każdy z nas może odszukać w niej - siebie samego. Przecież prawie każdy, świadomie, czy też nie jest niewolnikiem kogoś, lub czegoś. Kolejnym elementem składającym się na świetnie współgrającą całość są zdjęcia. Utrzymane w surowej, zielono-niebieskawej tonacji, nieustannie przypominają, że życie nie zawsze musi być takie, jak byśmy sobie tego życzyli. Kamera zachowuje pewien dystans, jednak nie odwraca swojego wzroku, wtedy kiedy wielu twórców zastosowaliby cięcie montażowe. McQueen stosuje długie i stonowane ujęcia, nie ulega modzie i daje czas widzowi, aby ten mógł w pełni wczuć się w ekranową rzeczywistość. Dopełnieniem wspomnianych wcześniej elementów jest muzyka, która stanowi według mnie istotną rolę. Wzbudza niepokój i podkreśla stan emocjonalny głównego bohatera. Z czystym sumieniem polecam Wam "Wstyd", a ja nie mogę się już doczekać kolejnego dzieła Steveego McQueena...

Powstaje kolejna notka


poniedziałek, 23 września 2013

Miłość na bogato

Miesiąc temu miała miejsce premiera sztandarowej produkcji VIVA Polska pod tytułem "Miłość na bogato". Cztery odcinki, które widziałem do tej pory pozwoliły mi przekonać się, że tragiczny wizerunek tego serialu jest w pełni zasłużony. Chciałem przewrotnie skupić się na mocnych stronach tej produkcji, ale mimo szczerych chęci nie udało mi się takowych doszukać. I tutaj należy sobie zadać pytanie: skąd wysokie zapotrzebowanie i oglądalność tworów pokroju "Miłości na bogato"? Wydaje mi się, że wyjaśnienia należy szukać w coraz popularniejszej ostatnio technice przyciągania widza... Polega na tym, że zamiast budzić pozytywne emocje i budować empatię między bohaterami, a widzem robi się dokładnie na odwrót. Budowanie scenariuszy i postaci w taki sposób, aby widz mógł się z nimi utożsamić towarzyszy kinematografii już od jej początków i wydaje się naturalnym zabiegiem wpływającym na zaangażowanie osób oglądających film w jego akcję. Obecnie, zwłaszcza wśród produkcji  telewizyjnych panuje trend na tworzenie postaci zupełnie oderwanych od rzeczywistości, których ekranowe poczynania i dialogi powodują u widza mieszankę śmiechu, politowania i niedowierzania. Przytoczę dwie sytuacje z "Miłości na bogato", pozwalające zobrazować osobom, które nie odważyły się obejrzeć tego serialu, co mam na myśli. Sytuacja pierwsza: Justyna - młoda przybyszka z małej miejscowości gdzieś w Polsce przybywa do Warszawy, aby rozpocząć wymarzoną karierę top modelki. Wraz ze swoją bogatą kuzynką, u której nieodpłatnie mieszka wybiera się na zakupy do ekskluzywnego butiku. Jej uwagę zwraca pewna sukienka, przymierza ją i dochodzi do wniosku, że musi ją mieć. Podekscytowana płaci kartą za nowy zakup, nie ściągając go z siebie nawet po wyjściu ze sklepu. Kiedy kilka minut później chce wypłacić pieniądze okazuje się, że jej konto jest już puste. Dlaczego? Bo nasza główna bohaterka "zapomniała" przed zakupem sprawdzić ile kosztuje sukienka, która tak ją urzekła. Nawiasem mówiąc kosztowała 5600zł. Sytuacja druga: tuż po tym wydarzeniu nasza bohaterka płacze i dywaguje nad marnością swojego losu, zastanawiając się jednocześnie skąd weźmie pieniądze na dalszy pobyt w stolicy. Bezpośrednio po tych zdarzenia spotyka się ze swoją nowo poznaną, bogatą koleżanką, która jest właścicielką show-roomu, czyli (jak się dowiedziałem w serialu) miejsca gdzie styliści i fotografowie przychodzą, chcąc zdobyć kostium dla swoich modelek. Niespodziewanie koleżanka Justyny proponuje jej u siebie dobrze płatną pracę, gdzie oprócz pieniędzy będzie także mogła zyskać znajomości w świcie mody. Jak na tą propozycję reaguje nasza bohaterka? Odmawia, motywując swoja decyzję tym, że przyjechała do Warszawy, żeby zostać top modelką i nie interesuje jej nic poza tym celem. Należy tylko dodać, że w momencie kiedy Justyna odmówiła skorzystania z kuszącej propozycji miała za sobą dwa nieudane castingi. Po co ja to wszystko piszę? Bynajmniej nie mam na celu zakomunikowania, że powinniśmy kochać wszystkich bohaterów filmów i seriali. Chcę jedynie zaznaczyć, że to zastanawiające, że jedną ze skutecznych metod na przyciągnięcie widza jest jego ciągłe irytowanie pretensjonalnością ekranowych wydarzeń.

wtorek, 17 września 2013

Drogówka

Dużo czasu zajęło mi zabranie się do obejrzenia najnowszego filmu Wojtka Smarzowskiego "Drogówka", ale jestem właśnie tuż po nadrobieniu tej przyjemnej zaległość. Poprzeczka, którą  reżyser sam sobie postawił jego poprzednimi filmami, była zawieszona naprawdę wysoko. Na szczęście moje oczekiwania względem tego obrazu zostały spełnione z nawiązką. Czytając opinie na temat tego filmu można wyróżnić trzy główne zarzuty, które stawiają niezadowoleni odbiorcy. Postaram się na nie odpowiedzieć. Podstawowym zarzutem skierowanym w stronę "Drogówki" jest wtórność. Wiele osób twierdzi, że filmy Smarzowskiego stały się po prostu przewidywalne. Zdecydowanie się z tym nie zgadzam. Wódka, przekleństwa, bród, seks, bezpośredniość i wznosząca się kamera w ostatnim ujęciu każdego z filmów Smarzowskiego to w mojej ocenie oznaka nie tyle wtórności, co stylu reżyserskiego. Reżyser opowiada o tych aspektach życia ludzkiego, które są według niego warte opowiedzenia, a jednocześnie przemilczane przez głównonurtowych twórców kinematografii w naszym kraju. Jego obrazy nie należą do przystępnych, a treści, które Smarzowski pragnie przekazać światu często maja gorzki posmak. Taki stan rzeczy może nie podobać się widzom, którzy w kinie oczekują lekkich tematów, czarno-białych postaci i jasno postawionej puenty. Świat Smarzowskiego składa się głównie z odcieni szarości. Prawie nigdy nie możemy powiedzieć bowiem o bohaterach jego filmów, że są definitywnie dobrzy, albo źli. Ponadto tło wydarzeń opowiadanych przez reżyseria historii jest w mojej ocenie niezwykle różnorodne. "Wesele" to współczesny obraz ponurej rzeczywistości polskiej wsi, "Dom zły" to portret mentalności pegeerowskiej Polski poprzedniego ustroju, "Róża" odkrywa nieznane szerszej publiczności wątki z lat czterdziestych ubiegłego wieku, natomiast najnowsze dziecko Smarzowskiego to opowieść o grzechach współczesnych policjantów ze stolicy, ubrana w szaty dramatu, a niekiedy także  filmu sensacyjnego, thrillera i czarnej komedii. Drugi zarzut skierowany przeciwko "Drogówce" to nieprofesjonalna warstwa operatorska filmu. Oczywiście w tym, jak i w każdym innym aspekcie każdy widz ma prawo do własnego zdania, jednak stawianie takiego zarzutu może wynikać z nieznajomości sztuki operatorskiej. Jest ona potężnym narzędziem w rękach twórców filmowych. Praca kamery i wygląd poszczególnych kadrów u Smarzowskiego pełnią przede wszystkim funkcję dramaturgiczną. Żeby lepiej wyjaśnić to co mam na myśli, posłużę się najprostszym przykładem, w którym warstwa operatorska nie pełni roli dramaturgicznej. W sitcomach najczęściej akcję filmuje się tylko z jednej - frontalnej perspektywy. Przypomina to punkt widzenia teatralnej publiczności. Ponadto ujęcia oświetlane są bezcieniowym, frontalnym światłem o dużym natężeniu. W efekcie każdy element znajdujący się w kadrze jest tak samo wyeksponowany. W drogówce jest zupełnie inaczej. Dynamiczna kamera, ujęcia często kręcone z ręki, kadry wyzute z nasycenia, połączone z przebitkami kręconymi telefonami komórkowymi i kamerami przemysłowymi w mojej ocenie nie tylko tworzą klimat sprzyjający opowiadanej historii, ale także doskonale dopełniają treść filmu. Ostatni zarzut brzmi: film jest przerysowany. Tutaj należy wspomnieć, że mamy do czynienia z filmem fabularny, a nie dokumentalnym. Oznacza to, że jest on autorską wizją autora, podobnie jak obraz, czy utwór muzyczny. Ponadto zdecydowana większość osób, która stawia ten zarzut nie ma najmniejszego pojęcia o tym jak wygląda praca policjanta. Smarzowski nie stawia tezy, że każdy policjant drogówki to wulgarny dziwkarz, który moralnością zniżył się do poziomu bruku. On po prostu komunikuje, że takie przypadki również się zdarzają. Środek ciężkości we współczesnej kinematografii, a zwłaszcza w produkcjach telewizyjnych w kontekście policjantów jest po przeciwległej stronie. Chociażby serial paradokumentalny "W11", którym nieprzerwanie od dziewięciu lat raczy nas codziennie TVN pokazuje wizerunek współczesnego policjanta jako nieskazitelnego obrońcy sprawiedliwości, któremu obce są wszelkie słabości. I tutaj byłbym bliższy postawienia zarzutu o przerysowanie, a wręcz o stworzenie wyidealizowanego wizerunku, niemającego wiele wspólnego z rzeczywistością. Wracając do "Drogówki" chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na jeden aspekt, a mianowicie aktorstwo. Uważam, że stoi ono na najwyższym możliwym poziomie. U Smarzowskiego aktorzy mogą rozwinąć skrzydła i naprawdę pokazać to do czego są stworzeni. Podsumowując: film serdecznie polecam wszystkim tym, którzy jeszcze z jakiś powodów jeszcze go nie obejrzeli. A tym którzy obejrzeli, ale się im nie spodobał - mam nadzieję, że rzuciłem nowe światło na "Drogówkę".


Zapraszam także do lektury moich wcześniejszych wpisów dotyczących innych filmów Smarzowskiego:


wtorek, 30 lipca 2013

Walka

Koniec

Głębokie gardło

Analizę filmu Gerarda Damiano „Głębokie gardło” niewątpliwie trzeba zacząć od krótkiego nakreślenia nastrojów społecznych, które panowały w czasach, kiedy film powstawał, a także kontekstu politycznego, który również jest nie bez znaczenia. Poznanie okoliczności, w jakich realizowano ten obraz pozwoli zrozumieć nie tylko dlaczego „Głębokie gardło” stało najbardziej znanym filmem pornograficznym wszech czasów, ale także istotnym elementem współczesnej popkultury. Mimo faktu, że sam reżyser i scenarzysta ponad dwa lata po premierze spytany w jednym z wywiadów telewizyjnych o to czy jego film jest dobry, odpowiedział „nie wydaję mi się”. Poznanie kontekstu wyjaśni również jak film z absurdalną fabułą, zrealizowany za zaledwie 25 000 dolarów przyniósł dochód od 100 000 000 do nawet 600 000 000 dolarów, w zależności od źródła. „Głębokie gardło” nakręcono w Stanach Zjednoczonych w 1972 roku, a więc w czasach, kiedy dostęp do twardej pornografii był niewspółmiernie mniejszy nie tylko względem obecnej sytuacji, ale nawet względem tego jak to miało miejsce chociażby dekadę po premierze tego filmu. Ograniczenie dostępu do twardej pornografii spowodowana była faktem, że w telewizji tego typu produkcji nie emitowano w ogóle, a kasety VHS, które zrewolucjonizowały na przełomie lat ’70 i ’80 sposób oglądania filmów, w tym także pornograficznych jeszcze nie istniały. Żeby móc obejrzeć taki film trzeba było albo wybrać się do specjalnego kina porno, albo posiadać własny projektor filmowy, oraz taśmę z odpowiednim nagraniem. Kin dla dorosłych było wtedy sporo, jednak chodzenie do nich było powszechnie uważane za niemoralne i nieodpowiednie dla szanującego się obywatele klasy średniej. Ponadto w tym czasie prezydentem był republikanin Richard Nixon, który oprócz afery Watergate zasłynął także ze swojej walki z dostępem do pornografii. „Głębokie gardło” było pierwszym w historii Stanów Zjednoczonych filmem pornograficznym, którego projekcje miały miejsce w normalnych salach kinowych, a nie w kinach dla dorosłych. Jego premiera w Nowym Jorku, w czerwcu 1972 roku była bardzo ryzykowna, gdyż ówczesne przepisy prawa mówiły o tym, że nie można na kinowym ekranie bezpośrednio ukazywać stosunku seksualnego. Wyjątkiem były tylko sceny seksu mające charakter edukacyjny. Duża popularność „Głębokiego gardła” sprawiła, że stał on się dla władzy głównym celem w walce z twardą pornografią. Zakazano jego wyświetlania w Nowym Jorku, a przeciwko ekipie filmowej wytoczono proces sądowy. Podczas rozprawy obrońca przytoczył argument, że film ma walory edukacyjne, gdyż zwraca uwagę na przyjemność i orgazm kobiecy, co w tamtych czasach nie było czymś oczywistym, a pojęcia takie jak „orgazm łechtaczkowy” nie należały do powszechnie znanych. Należy także wspomnieć, że do dziś w: Arkansas, Michigan i Połudiowej Karolinie seks oralny jest oficjalnie zabroniony przez prawo stanowe. Argumenty pełnomocnika ekipy „Głębokiego gardła” nie przekonały sądu i zapadł wyrok uznający film za obsceniczny, a co za tym idzie zakazano jego wyświetlania w Nowym Jorku. Paradoksalnie ta decyzja zaważyła na tym, że filmem zaczęły interesować się kina z całego kraju. Ponadto w New York Timesie ukazał się artykuł dotyczący „Głębokiego gardła”, a jeżeli w tak opiniotwórczej i poczytnej gazecie napisano o filmie pornograficznym to oznaczało jeszcze większe zainteresowanie tą produkcją. Chęć walki z filmem ze strony prezydenta i rządu oraz ogromne zainteresowanie mediów, w połączeniu z tematyką seksu oralnego i kobiecego orgazmu, będącymi absolutnymi tabu wśród amerykańskiego społeczeństwa złożyły się na powstanie filmu, który był jak zakazany owoc. Ten zakazany owoc ściągał do kin, w krótkim czasie, na terenie całych Stanach Zjednoczonych miliony widzów różnej płci, w różnym wieku i o różnym statusie społecznym. „Głębokie gardło” stało się nie tylko popularnym filmem pornograficznym, przynoszącym milionowe zyski, ale także symbolem walki o wolność w latach ‘70 w Stanach Zjednoczonych. Podczas jego publicznego procesu miały miejsce różnego typu demonstracje mające na celu oznajmienie decydentom, że nie mają prawa regulować ani życia seksualnego obywateli, ani tego co mają oglądać na kinowym ekranie. Czy "Deep Throat" to dobry film? Odpowiem słowami reżysera: "nie wydaje mi się". Ale czy warto ten film obejrzeć? Wydaje mi się, że zdecydowanie tak. No chyba, że ktoś na sam widok słowa "pornografia" dostaje odruchów wymiotnych...


Informacja dla czytelników mojego bloga (jeśli takowi jeszcze istnieją): jak nietrudno zauważyć wracam tutaj po dłuższej przerwie, a od połowy przyszłego miesiące wpisy będą pojawiały się już regularnie. 

poniedziałek, 20 maja 2013

Pożegnanie

Niestety od dłuższego czasu nie jestem aktywny na blogu. Ze względu na obowiązki związane z pisaniem pracy dyplomowej i zbliżającą się letnią sesją egzaminacyjną muszę z bólem serca wstrzymać prowadzenie tego bloga do sierpnia. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie i niebawem znów się tu zobaczymy! W głowie mam masę przemyśleń związanych z obejrzanymi przeze mnie w ostatnim czasie filmami... A na koniec zdjęcie, które zrobiłem wczoraj mojej siostrze...

sobota, 2 marca 2013

Niemożliwe

Najnowsze dzieło twórcy "Sierocińca" to film obok którego nie można przejść obojętnie... Tym razem żeby w pełni móc ubrać w słowa przemyślenia po dwukrotnym obejrzeniu tego filmu przeze mnie będę musiał dość mocno spojlerować, dlatego raczej nie polecam czytania dalszej części tekstu przez osoby, który nie widziały jeszcze filmu "Niemożliwe". Zamożna rodzina Brytyjczyków, mieszkająca w Japonii wylatuje na wymarzone wakacje do Tajlandii. Wszystko jest jak z bajki do czasu kiedy niespodziewanie ląd zalewa ogromna fala tsunami... Cztery elementy sprawiły, że o tym filmie mogę powiedzieć - naprawdę dobre kino. Pierwszy z nich to zapierające dech w piersi efekty specjalne. Nie są bezmyślnie stosowane i pretensjonalne tak jak to ma obecnie bardzo często miejsce. Określiłbym je raczej mianem "Nolanowskich efektów specjalnych", czyli efekty specjalne stosujemy tylko wtedy kiedy niemożliwe jest zrealizowanie zdjęć w naturalny sposób. Ponadto w "Niemożliwe", podobnie jak w filmach Nolana najbardziej skomplikowane efekty specjalne wmontowane są w scenografie zbudowane w rzeczywistości. Taki zabieg jest niewątpliwie bardzo kosztowny, ale jego efekty są zachwycające i mniej rzucające się w oczy. Kolejną kwestią godną zauważenia jest styl reżyserski. Kunszt Juana Antonio Bayona. Widać go zwłaszcza przez pierwszą godzinę filmu, kiedy nie szczędzi widzowi szczegółów, krok po kroku pokazując rozwój wydarzeń. Zdecydowana większość scen wygląda bardzo wiarygodnie. Następny aspekt to zdjęcia. Wydaje mi się, że sztuką jest zrealizowanie zdjęć kolorowych, ciepłych, pięknych, a jednocześnie tak doskonale oddających ogrom tej tragedii i emocji z nimi związanych. No i na koniec ogromne, pozytywne zaskoczenie - Tom Holland. Ten zaledwie szesnastoletni chłopak zagrał w mojej ocenie doskonale. Często aktorzy dziecięcy bezmyślnie naśladują to co kazał im zrobić chwilę wcześniej reżyser. Przykłady można mnożyć, ale z drugiej strony ciężko się temu dziwić. Nawet Danny z jednego z największych dzieł kinematografii wszech czasów "Lśnienia" nie miał pojęcia, że gra w horrorze, wykonywał po prostu polecenia Kubricka. Tom Holland grał bardzo przekonywająco, w jego oczach widziałem ból, zwątpienie, bezradność, szczęście. Świetna reżyseria połączona z talentem aktorskim daje zachwycające rezultaty. Naomi Watts i Ewan McGregor zagrali na miarę swoich możliwości, są dobry aktorami, więc dobrze zagrali. Ale moim skromnym zdaniem ten szesnastolatek ich przerósł, oczywiście jak na swój wiek.


Na koniec moje zdanie o końcówce filmu. Ostrzegałem, że będą spojlery. Pierwsze 50% filmu było według mnie bliskie perfekcji, kolejne 40% było dobre, a ostatnie 10% kompletnie niepotrzebne. Ale zostawmy te procenty, o co mi chodzi? Kiedy Maria pod koniec filmu, po niezwykle efektownej i bardzo artystycznej sekwencji topienia się wynurza się z wody reżyser powinien zrobić cięcie i umieścić napisy końcowe. Dlaczego? Końcówka byłaby autentycznie poruszająca, niedopowiedziana niczym ostatnia scena w "Incepcji", ale zamiast tego mamy kompletnie zbędną scenę z ubezpieczycielem i samolotem, która nie służy kompletnie niczemu poza katharsis najniższych lotów dla populistycznego widza. Dlaczego więc ta scena znalazła się w filmie? Jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze. Film w dzisiejszych czasach to nie tylko sztuka, ale inwestycja - musi się zwrócić, a najlepiej zarobić na siebie. Dzisiejszy, przeciętny widz kinowy szuka w filmie prostych przekazów, dobrych wiadomości. Niekoniecznie świadomie. Ma dość problemów w rzeczywistym świecie. Nie lubi niedopowiedzeń. Stąd ukłon w stronę takiego widza i jednocześnie w stronę większych pieniędzy. Zależność jest prosta - film mi się spodobał to go polecam wszystkim na około, czegoś mi brakowało - już nie jestem taki szczodry w komplementach. Mam nadzieję, że gdybym miał okazję spotkać się sam na sam z reżyserem potwierdziłby moją hipotezę, że chciał postawić kropkę po sekwencji wynurzania, podczas usypiania Marii przed operacją. Ale ta ostatnia scena nie może przesądzić o końcowej ocenie tego filmu przeze mnie. Film jest naprawdę dobry. Wzrusza, skłania do refleksji, a przy okazji wykorzystuje wszystkie atuty współczesnego kina - efekty specjalne, zdjęcia, montaż, grę aktorską i muzykę.

niedziela, 10 lutego 2013

Nie rozumiem wielkiej miłości

Najnowszy film Barbary Białowąs "Big Love" wzbudza w oglądających skrajne odczucia. Widać to po recenzjach tego filmu, opiniach ludzi z którymi rozmawiałem na jego temat, albo chociażby po wielkiej rozbieżności ocen "Big Love" na Filmwebie. Ja należę do grupy osób zawiedzionych tym filmem, kompletnie nie zrozumiałem założeń reżyserki. Mamy historię gorącej miłości nastoletniej Emilii i starszego od niej Macieja rozgrywającą się przez kilka lat. Wszystko jest pięknie, ale na samym początku filmu dowiadujemy się, że ukochany zamordował swą ukochaną. Pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy to - pewnie ten film wyjaśni co się stało, że on ją zabił. No niestety, obejrzałem film do końca i nie dowiedziałem się co było powodem tego, że on ją zastrzelił. Spytacie pewnie - to w takim razie o czym jest ten film. Nie wiem, wygląda trochę jak półtorej godzinny teledysk. Filmów o miłości powstało naprawdę sporo, więc Białowąs postanowiła zrobić coś innego, coś możliwie dziwnego. Nie wiem jaki cel chciała osiągnąć środkami, które wykorzystała w filmie, ale chyba tego celu nie udało się jej osiągnąć, skoro ja nawet nie zrozumiałem tego filmu, a co dopiero mówić o docenianiu być może jakiś ukrytych przekazów, czy czegokolwiek innego. Oprócz samej historii, która jest maksymalnie niedorzeczna i oderwana od rzeczywistości najbardziej denerwuje montaż, który ewidentnie miał być perełką tego filmu, jego artystycznym walorem. Niestety nie udało się. Akcja filmu skacze nieprzyjemnie, raz do przodu, raz do tyłu, a potem do środka i tak cały czas, w międzyczasie wplecione są piosenki śpiewane przez główną bohaterkę. Brzmi dziwnie? Jeszcze dziwnie wygląda. Oczywiście szanuję opinię wszystkich tych osób, którym film się spodobał. Mam tylko nadzieję, że ta opinia była spowodowana faktycznymi odczuciami po obejrzeniu filmu, a nie chęcią pokazania światu, że lubi się filmy, których połowa widzów nie rozumie. Do tych którym film się podobał i go zrozumieli kieruję pytanie: jaki cel miała w filmie postać psychologa grana przez Roberta Gonerę i prokuratora granego przez Adama Ferencego? Na koniec dodam tylko, że plusem filmu były odważne sceny erotyczne. Reżyserka nie żałowała ani ich długości, ani ilości nagości. Ale marne to pocieszenie, że to jedyny plus filmu...

sobota, 9 lutego 2013

Idy marcowe

Mieszanka świetnie napisanego scenariusza z doskonałą grą aktorską daje naprawdę niesamowite efekty. "Idy marcowe" to opowieść o bezwzględnym świecie polityki, w której nie ma miejsca na błędy, ani na jakiekolwiek skrupuły. Liczy się tylko osiągnięcie zamierzonego celu. Naprawdę nieczęsto zdarza mi się oglądać filmy takie jak "Idy marcowe", w zasadzie nie mogę napisać złego słowa o tym filmie. Odniosłem wrażenie, że nie przerysowuje on rzeczywistości nawet na minimetr. W roli głównej świetny Ryan Gosling, który po raz kolejny udowadnia jak wielkim jest artystą. Tylko tak mogę nazwać aktora, którego widziałem w wielu różnych filmach, a za każdym razem patrzyłem na niego nie jak na aktora, ale jak na postać którą gra. To moim zdaniem jest jedynym z wyznaczników wielkości aktora jako artysty. U boku Goslinga zobaczyć możemy Georgea Clooneya, który jest także reżyserem i współscenarzystą tego filmu. Zarówno jako aktor, jaki i reżyser, a także współscenarzysta wykonał moim zdaniem swoją pracę w szkolnej skali na piątkę z plusem. Zdjęcia, montaż i muzyka raczej nie zwracają na siebie uwagi, w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu tego sformowania. Mam na myśli to, że zdecydowanie pomagają one akcji filmu, prowadzą ją doskonale do przodu, nie odwracając uwagi widza. Film oglądałem dwukrotnie, dlatego za drugim razem mogłem dokładniej przyjrzeć się zdjęciom, montażowi i muzyce. Odkryłem wtedy, że w swej prostocie każdy z tych elementów jest naprawdę piękny.Tradycyjnie już - nie chcę zdradzać szczegółów fabuły filmu. Wspomnę tylko, że akcja filmu rozgrywa się wokół kampanii wyborczej kandydata Partii Demokratycznej na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Podsumowując: gorąco polecam obejrzenie tego filmu wszystkim ciekawym kuchni wielkiej polityki i wszystkim wielbicielom dobrego kina.

piątek, 1 lutego 2013

"Śmierć prezydenta" i "Anatomia upadku"

W ostatnich dniach zrobiło się bardzo głośno na temat dwóch filmów dokumentalnych: "Katastrofa w przestworzach: Śmierć prezydenta" i "Anatomia upadku". Obydwa filmy dotyczą katastrofy prezydenckiego Tu-154 w Smoleńsku, ale filmy te bardzo różnią się od siebie. Pierwszy z nich to produkcja amerykańskiej telewizji National Geographic, a drugi to polski film autorstwa Anity Gargas. Ale nie kraj produkcji jest tutaj najistotniejszą różnicą, filmy mają zupełnie inną wymowę. Pierwszy z nich opiera się na wnioskach wysnutych przez rządową komisję Jerzego Millera oraz przez rosyjską komisję MAK, jednoznacznie odrzucających teorie o wybuchu i zamachu. Drugi natomiast oparty jest głównie na teoriach zespołu Antoniego Macierewicza, a także na własnym śledztwie dziennikarskim. Wczoraj obejrzałem obydwa filmy. "Katastrofa w przestworzach: Śmierć prezydenta" to film o zdecydowanie większym budżecie, niż jego polski odpowiednik. Dużą część filmu wypełniają aktorskie rekonstrukcje wydarzeń zarówno na pokładzie samolotu, jak i wewnątrz wieży kontroli lotów w Smoleńsku, a także bardzo starannie wykonane trójwymiarowe symulacje lotu. W tym filmie wypowiadają się zarówno polscy jak i rosyjscy eksperci oraz dziennikarze, a także członkowie oficjalnych komisji. Film w mojej ocenie został zrealizowany bardzo rzetelnie, w oparciu o oficjalne śledztwa, a także zeznania świadków wydarzenia. Jedyny minusem filmu jest końcowe stwierdzenie, że rządy i komisje polskie i rosyjskie współpracowały bardzo zażyle i po przyjacielsku. Natomiast "Anatomia upadku" to film całkowicie inny... Już od pierwszej minuty widać jaki charakter będzie miał ten film. Reżyserka nawet nie próbuje sprawiać pozorów obiektywności, film od początku do końca próbuje udowodnić, że zamach to najbardziej prawdopodobna wersja wydarzeń, ponadto rząd polski nie zrobił dostatecznie wiele, alby śledztwo zostało przeprowadzono możliwie rzetelnie, a wręcz możliwe, że za zamachem stoją władze Federacji Rosyjskiej w porozumieniu z premierem Donaldem Tuskiem i jego rządem. W filmie znajduje się wiele wypowiedzi osób związanych z Prawem i Sprawiedliwością, a także z prawicowymi mediami takimi jak "Gazeta Polska", na czele z Antonim Macierewiczem, a także prof. Kazimierzem Nowaczykiem. Prawda jest taka, że ani ja, ani nikt ze znajomych mi osób nie jest ekspertem do spraw lotnictwa, czy katastrof lotniczych, a nawet gdyby był to nie miałby dostępu do wszystkich tych informacji w których posiadaniu byli członkowie dwóch oficjalnych komisji do spraw tej katastrofy, więc ani ja, ani nikt mi znajomy nie jest w stanie powiedzieć ze stuprocentową pewnością jak naprawdę wyglądały te tragiczne w skutkach wydarzenia. Wydaje mi się jednak, że wiara w teorie dotyczące wybuchu, czy zamachu które kategorycznie odrzuciły obydwie oficjalne komisje eksperckie jest łagodnie mówiąc niepoważna. Ja obejrzałem obydwa filmy, jednak zdecydowanie bardziej polecam "Katastrofa w przestworzach: Śmierć prezydenta". Film ten wydaje się być znacznie bardziej racjonalny i obiektywny, a także zrealizowany ciekawiej i z większym rozmachem, niż "Anatomia upadku", która z kolei przypomina bardziej transmisję telewizji Trwam, albo audycję Radia Maryja. 

czwartek, 31 stycznia 2013

Rozmowa

W 2008 roku, kiedy miałem osiemnaście lat postanowiłem, że nakręcę film o bezdomnych. Dlaczego? Z ciekawości. Co stało się z życiem tych ludzi, że kończyli z niczym? Temat trudny, zwłaszcza dla osiemnastolatka. Postanowiłem więc poprosić o pomoc mojego wujka Zbyszka, który jest strażnikiem miejskim i po pierwsze z racji wykonywanego zawodu lepiej zna to środowisko, a po drugie jest po prostu bardziej doświadczony życiowo ode mnie. Wydawał się idealną osobą do rozmowy z bezdomnymi, na szczęście pomysł mu się spodobał i obiecał mi swoją pomoc. Pożyczyłem kamerę i mikrofon z pracowni filmowej Pałacu Młodzieży w Bydgoszczy i ruszyliśmy kręcić zdjęcia. Najpierw odwiedziliśmy jedną z melin, gdzie często urzędują ludzi bezdomni. Udało mi się sporo sfilmować, a także nagrać krótką rozmowę z jednym z obecnych tam bezdomnych. Później pojechaliśmy na dworzec PKP w Bydgoszczy, ale mimo poszukiwań nie znaleźliśmy nikogo. Na końcu udaliśmy się na bydgoską wyspę młyńską, gdzie spotkaliśmy mojego imiennika, który ostatecznie został bohaterem filmu. Pięć lat zajęło mi zmontowanie materiałów, które wtedy nagrałem. Sam nie wiem czemu. Czułem, że to jeszcze nie odpowiedni na to czas. Po dwóch latach od naszej rozmowy okazało się, że Sławek zginął. Nie wiadomo dokładnie jak. Prawdopodobnie zamarzł. Minęły kolejne lata i dopiero dziś postanowiłem zmontować i upublicznić tą rozmowę, która pierwotnie miała trafić na antenę TVP Bydgoszcz. Nie chcę tu pisać o tym o czym mówił Sławek mojemu wujkowi i mi. To co mówił każdy może usłyszeć  zinterpretować, ocenić, albo zignorować. To co mnie przeraża w tym filmie to niesamowita moc kamery filmowej. Sławek miał żonę, miał dzieci, miał mamę, ale nie utrzymywał z nimi kontaktu. Z jednymi z nich nie mógł, z innymi po prostu nie chciał. Niezależnie od tego przez wiele lat nie rozmawiał z nimi. Nie mieli oni kompletnie pojęcia o tym co się z nim dzieje, czy w ogóle żyje. A mi na dwa lata przed jego śmiercią udało się zarejestrować jego refleksje, jego wspomnienia. Byłem o nie bogatszy bardziej niż jego teoretycznie najbliżsi. Brzmi strasznie patetycznie? Wiem, ale chwytając za kamerę trzeba mieć świadomość, że rejestruje się rzeczywistość, która chwilę później staje się bezpowrotnie nieodwracalną przeszłością.

Film można obejrzeć tutaj: https://vimeo.com/58641034